Wyszukiwanie

Wpisz co najmniej 3 znaki i wciśnij lupę
Reklama
,Piotr Wójcik,
10.08.2017 18:28

Czas docenić prowincję

Brak kursów autobusowych wieczorem, poczta otwarta trzy godziny dziennie, szkoła oddalona wiele kilometrów od domu – tak wygląda codzienność na prowincji. Tymczasem polskie peryferie to część naszego potencjału, którego w pełni nie wykorzystujemy.

Według austriackiego historyka Philippa Thera rozważanie efektów transformacji krajów naszego regionu według podziału klasowego jest błędne. Granica między zwycięzcami a przegranymi nie biegła wzdłuż granic klasowych. Wielu robotników znalazło się po stronie beneficjentów przemian, za to wielu inteligentów zostało w tyle. Sukces podzielił nie klasy, ale centrum i peryferie. Wśród przegranych, nie tylko zresztą w Polsce, ale też np. na Słowacji czy Węgrzech, znalazły się przede wszystkim mniejsze miasta. Zwycięzcami zostały za to metropolie.


Zapowiadane więc w kwietniu przez rząd skierowanie do 255 średnich miast nieco większego strumienia środków byłoby krokiem w pożądanym kierunku. Z drugiej strony obiecywane kwoty (2,5 mld zł) to kropla w morzu potrzeb, które narastały przez 27 lat.


Model niemiecko-fiński


Dlaczego właściwie potrzebujemy zrównoważonego terytorialnie rozwoju? Może wzrost oparty na kilku motorach ściągających zasoby z całego otoczenia jest lepszy? W krótkiej perspektywie rzeczywiście może przynieść lepsze rezultaty. Niestety, na dłuższą metę jest podcinaniem gałęzi, na której się siedzi. Z trzech głównych powodów.


Po pierwsze, nie warto wkładać wszystkich jajek do jednego koszyka. Kraj, w którym najważniejsze ośrodki gospodarcze i instytucjonalne są skoncentrowane w jednym lub paru miejscach, jest dużo bardziej narażony na wstrząsy. Wystarczy jedna katastrofa naturalna albo kilka punktowych uderzeń militarnych, żeby w ogromnym stopniu utrudnić jego funkcjonowanie. Dlatego lepiej jest prowadzić politykę dekoncentracji na wzór niemiecki. W Niemczech przykładowo sześć ministerstw ma siedzibę w Bonn, sąd konstytucyjny – w Karlsruhe, a bank centralny – we Frankfurcie nad Menem.
Po drugie, zrównoważony terytorialnie rozwój pełniej wykorzystuje potencjał kraju. Na prowincji też są infrastruktura, zasoby czy talenty, których szkoda nie wykorzystać. Gdy jedno lub kilka miast w kraju ściąga wszystkie zasoby, to istniejący już potencjał w regionach wysysanych jest marnowany. Takim wysysającym ośrodkiem niemal wszędzie staje się stolica. Niemal – gdyż inaczej jest w Niemczech. Gdyby wyłączyć Berlin, to przeciętny dochód na mieszkańca Niemiec wzrósłby o 0,2 proc. A więc dochód w niemieckiej stolicy jest niższy od średniej dla kraju – to jedyna taka sytuacja w UE. Czołowe niemieckie firmy też są rozsiane po całym kraju.


Po trzecie, na prowincji też żyją polscy obywatele, którzy zasługują na życiowe szanse. A niekoniecznie muszą chcieć się przeprowadzać np. z Radomia do Warszawy. Dlatego im również należy stworzyć możliwości ułożenia sobie życia tam, gdzie się urodzili lub trafili. Tu modelową politykę prowadzi Finlandia. Stworzyła ona sieć 20 uniwersytetów wysokiej klasy w 10 miastach, z których każdy w czymś się specjalizuje. Na przykład do Joensuu zjeżdżają studenci chcący się specjalizować w przemyśle drzewnym. Dzięki otwarciu uniwersytetu zapobieżono wyludnianiu się otoczenia północnego Oulu, który stał się nowym istotnym ośrodkiem miejskim, a uniwersytet ma nawet daleka Laponia. Podobną funkcję spełnia gęsta sieć szkół publicznych, tworzona zgodnie z ideą, że każde dziecko powinno mieć dobrą szkołę blisko miejsca zamieszkania.


Kolej na mniejsze miasta


Niestety, w Polsce dominuje model, w którym kilka największych ośrodków miejskich ściąga zasoby z peryferii. Bez samej Warszawy średni dochód na głowę w kraju spadłby o 10 proc. Także z perspektywy wszystkich regionów widać nierównomierny wzrost. Rozwój wyższy niż 70 proc. średniej unijnej notują w Polsce tylko regiony z czołowymi metropoliami: Mazowieckie (109 proc.), Wielkopolskie (75 proc.), Dolnośląskie (76 proc.) i Śląskie (71 proc.). Tymczasem regiony ze wschodu, które nie mają tak silnych dużych miast, osiągają poziom rozwoju niższy niż połowa średniej UE: np. Warmińsko-Mazurskie i Podlaskie po 49 proc., a Lubelskie 47 proc. Oznacza to, że najbogatszy region Polski jest ponad dwa razy zamożniejszy niż najbiedniejszy. To różnica jak między Polską a Niemcami.


W Polsce występuje też niezwykła wręcz koncentracja urzędów. Jak wykazał Piotr Kaszczyszyn w analizie na Jagielloński24.pl, na 77 urzędów centralnych poza Warszawą siedzibę mają... dwa. Zaledwie co drugi ma swoje oddziały terenowe, a te w zdecydowanej większości położone są w stolicach województw. Jedna katastrofa w centrum Warszawy lub atak wojskowy może rozłożyć na łopatki 40-milionowy kraj. Tymczasem dekoncentracja urzędów zmniejszyłaby w naszym kraju ryzyko wstrząsów i byłaby impulsem rozwoju miast będących nowymi siedzibami instytucji. Napłynęliby do nich nowi, dobrze wykształceni mieszkańcy oraz atrakcyjne miejsca pracy.


Wielkim problemem polskiej prowincji jest również fatalny stan komunikacji zbiorowej. Centrum Zrównoważonego Transportu jakiś czas temu alarmowało, że w Polsce jest aż 100 miast powyżej 10 tys. mieszkańców bez czynnego połączenia kolejowego. W Czechach jest takie zaledwie jedno, na Słowacji – 8, a na Węgrzech – 6. Mniejsze miasta bardzo dotknął upadek PKS-ów. W 1990 r. przejeżdżały one 1,3 mld km, tymczasem w 2010 r. już tylko 716 mln km. W ich miejsce weszli prywatni przewoźnicy, jednak ich kursy bardzo często są nieregularne oraz ograniczone tylko do godzin szczytu.


Brak połączeń komunikacyjnych mniejszych gmin z metropoliami to ogromna bariera rozwoju prowincji. Nie mogą się ukształtować silniejsze powiązania społeczne, które mogłyby ją podciągnąć w rozwoju, a jej mieszkańcy odcięci są od wielkomiejskich rynków pracy.


Poczta na ćwierć etatu


Fatalnie wygląda sieć instytucji publicznych na peryferiach naszego kraju, co opisał Karol Trammer w „Raporcie ze znikającego państwa” w Nowym Obywatelu. W latach ­2007–2013 zamknięto 954 publiczne szkoły podstawowe, z tego 86 proc. w gminach wiejskich lub miejsko-wiejskich. Przerzedzenie sieci szkół powoduje duże problemy z dojazdem wielu dzieci. W Warmińsko-Mazurskiem niektóre dzieci muszą przebywać poza domem aż 8 godzin dziennie, mimo że mają tylko 4 godz. lekcji. Część szkół wprowadza wręcz legalne wagary dla uczniów mieszkających w szczególnie źle skomunikowanych miejscowościach. Zapewne regularna absencja na niektórych lekcjach nie odbija się dobrze na wynikach edukacyjnych tych dzieci.


Także inne instytucje publiczne wycofują się z polskiej prowincji. W latach 2007–2014 liczba posterunków policji spadła niemal o połowę. W okresie 2006–2012 liczba placówek pocztowych co prawda zmniejszyła się jedynie o 10 proc., jednak wiele z nich ma fikcyjny charakter. Na przykład w Nożynie w powiecie bytowskim placówka pocztowa otwarta jest od godz. 8 do... 9.30, a w Łupawie w powiecie słupskim od 8 do 10.30. Wielu mieszkańców polskich peryferii musi więc specjalnie brać urlop, żeby odebrać przesyłkę. Państwo polskie znikające z mniejszych gmin to nie tylko ograniczanie szans życiowych wielu polskich obywateli. Taka sytuacja demoralizuje, gdyż człowiek, który ma poczucie, że państwo o nim zapomniało, przestaje się utożsamiać ze swoją wspólnotą narodową.


Przy skali wyzwań, jakie stoją przed polskimi peryferiami, kwota 2,5 mld zł, którą zaproponował rząd, wydaje się zdecydowanie za niska. Jednak nie same kwoty są tu istotne. Polska potrzebuje przemyślanej strategii zrównoważonego terytorialnie rozwoju, który uwzględniałby chociażby dekoncentrację urzędów czy reorganizację sieci uczelni wyższych. Wciąż na taką strategię czekamy.

Reklama