Prowokacje dziennikarskie mają na celu testowanie różnych sfer naszego życia publicznego. Wiele lat temu „Gazeta Polska Codziennie” opublikowała zapis rozmowy z prezesem sądu okręgowego w Gdańsku. Sprawa rezonuje do dziś, a zachowanie rozmówcy –przeświadczonego, iż rozmawia z wpływowym pracownikiem KPRM – w społecznej świadomości funkcjonuje jako przykład patologii w wymiarze sprawiedliwości. Czwarta władza może sobie na dużo pozwolić, aranżując testy choćby uczciwości urzędników. Działa wszak w naszym wspólnym interesie, a ujawnione w ten sposób patologie czy wręcz przestępstwa, które wcześniej nie były znane opinii publicznej, ukazują ułomność instytucji państwa. Jest jednak jeden warunek – trzeba publikować wszystko.
Nie tylko rezultat prowokacji, lecz także jej kuchnię, by opinia publiczna nie miała wątpliwości, iż działania były podyktowane dobrymi intencjami i działano uczciwie. Wiele tygodni temu TVN rozkręcił histerię pt. „Naziści w Polsce”. Materiał od początku budził wątpliwości, bo skala uchwyconej działalności odkrytych neohitlerowców wydawała się nieadekwatna do rangi, jaką nadali jej dziennikarze. Poza wszystkim sposób wyrażania fascynacji III Rzeszą skłaniał raczej do przypuszczeń, iż jest to wybryk niepoważnych i niezbyt rozgarniętych ludzi, a nie akcja zorganizowanej grupy, jak przekonywali autorzy materiału. Wątpliwości budził też czas, który upłynął od zarejestrowania materiału do jego publikacji. Ujawnione jednak kilka dni temu – przez portal wpolityce.pl – informacje każą zadać pytanie, czy program TVN o urodzinach Hitlera był tylko źle zrobiony, czy też dziennikarstwem po prostu nie był? Mamy oto zeznania oskarżonego (podobno w znacznej mierze zweryfikowane przez niezależne od niego dowody), iż na neonazistowską imprezę dostał od kogoś zlecenie i pieniądze, a dodatkowo oczekiwano od niego, że zaprosi na nią kobietę, która później okazała się współautorką reportażu. W aktach śledztwa znalazło się też zdjęcie hajlującego innego współautora programu. Jak tak dalej pójdzie, to być może niedługo okaże się, iż na leśnej uroczystości bawili się głównie pracownicy czy współpracownicy TVN. Czy dziennikarze mogą dawać pieniądze, dokonując prowokacji? Czy sami mogą wykonywać czynności, które w swoim materiale ukażą jako naganne czy wręcz przestępcze? W pewnych okolicznościach tak. Jestem sobie w stanie wyobrazić, iż ktoś z TVN dostaje informację o spotkaniu prawdziwych neonazistów, a warunkiem wejścia na nie jest na przykład zapłacenie jakiejś sumy pieniędzy uiszczanej także przez innych uczestników. Mogę sobie też wyobrazić, iż dziennikarz udaje fana Hitlera, by uwiarygodnić się w grupie i dzięki temu uzyskać o niej wiedzę. Co jednak zrobiłby dziennikarz uczciwy? Opowiedział o tym wszystkim w swoim materiale. Kuchnia powstawania reportażu byłaby tak samo ważną częścią programu jak newsy. W takiej sytuacji o hajlowaniu dowiedzielibyśmy się od samego hajlującego dziennikarza, a nie wiele tygodni później z przecieku ze śledztwa. Dlaczego pokazanie wszystkich elementów prowokacji jest tak ważne? Widz musi mieć pewność, iż ogląda prawdę, a nie kreację. W przypadku materiału „Superwizjera” nie wiemy, czy to, co zostało wyemitowane i wypuszczone na cały świat, nie było zwykłą ustawką. Być może nie ma w rzeczywistości problemu neonazistów organizujących po krzakach święto ku czci Hitlera, a jest problem nieuczciwych dziennikarzy, którzy wykorzystali słabość paru osób – ale do pieniędzy, a nie do III Rzeszy – i pokazali opinii publicznej wymyślone przedstawienie? Nie znamy odpowiedzi na to pytanie. Być może dostarczy ją śledztwo. Jedno jest jednak pewne.
Nagradzanie materiału dziennikarskiego, co do którego istnieją tak poważne wątpliwości, jest nie tyle objawem braku rozsądku czy profesjonalizmu, ile braku szacunku dla odbiorców.