Koszulka "RUDA WRONA ORŁA NIE POKONA" TYLKO U NAS! Zamów już TERAZ!

Bombardowanie, Hitler w kiosku i reparacje – pamiętamy, ale inaczej

Niech pani spojrzy, to musi być w Kolonii, tam na horyzoncie widać dwie wieże, wypisz wymaluj katedra kolońska. Oni nie bombardowali świątyń… – antykwariusz podsuwa mi pod nos magazyn „Geo Epoche” z tytułem „Niemcy po wojnie 1945–1955”. Na okładce zdjęcie dziewczyny z psem i całym dobytkiem, siedzącej pośród ruin, w tle majaczą dwie kościelne wieże. – Berliński kościół Pamięci nie przetrwał – zauważam. No tak, zbombardowali go, pewnie przez przypadek, ale już Bramy Brandenburskiej nie udało im się rozwalić, zabezpieczono ją sprytnie betonowymi blokami – odpowiada ściszonym głosem.

Rozmowa o wieżach trwa jeszcze dobre dziesięć minut, stragan z książkami przy Unter den Linden na chwilę zamienia się w kółko historyczne, dołączają kolejni dyskutanci, też amatorzy zakurzonych książek i magazynów. – Nie, to musi być katedra kolońska! – wykrzykuje rozemocjonowany sprzedawca. Zabieram już moje „Geo” i odchodzę. – Niech pani koniecznie sprawdzi to zdjęcie w internecie i wpadnie powiedzieć, czy miałem rację – rzuca na pożegnanie. Wpadnę za jakiś czas, te stare kartony kryją niejedną ciekawostkę, tak jak chociażby upolowane kilka dobrych lat temu „Zasady XIX wieku” Houstona Stewarta Chamberlaina wydane w 1909 r. w Monachium. – Hitler się nim inspirował, czytał Chamberlaina pasjami, to niebezpieczne książki – ostrzegała gorliwie sprzedawczyni. Wielbiciel rasy teutońskiej i zięć Ryszarda Wagnera w jednym jest w istocie mieszanką wybuchową, co nie znaczy, że nie warto go czytać. Warto.

Umysły w gruzach albo gruzy w głowach

Czarno-biała fotografia faktycznie powstała w Kolonii, w marcu 1945 r. Autor zdjęcia „Johnny” John Florea (1916–2000), amerykański fotograf i reżyser, który towarzyszył US Army w Europie, od 1941 r. dokumentował wojenną i powojenną rzeczywistość. Był z aliantami w Paryżu, w kwietniu 1945 r. dotarł z amerykańską armią do Turyngii, do obozu koncentracyjnego Mittelbau-Dora, założonego przez Niemców w celu dostarczenia niewolniczej siły roboczej dla pobliskiej podziemnej fabryki rakiet V2 Mittelwerk. W obozie Johnny robił fotografie ocalonym więźniom, ale i uwiecznił szczątki tych, którzy nie dożyli wyzwolenia. Po wojnie Florea zasłynął sesjami z udziałem Marilyn Monroe, publikował w magazynach „Life” i „San Francisco Examiner”, nakręcił kilka mniej lub bardziej udanych filmów. We wrześniu 2018 r. to jednak nie portrety ponętnej Marilyn, ale ujęcia ze zbombardowanej Kolonii wzbudzają emocje na Unter den Linden. Ale nie tylko zdjęcia są ciekawe. Archiwalny numer „Geo” oferuje wycieczkę w głąb powojennych Niemiec. „Odgruzowywanie miast wymagało gigantycznego wysiłku, ale usuwanie gruzów z głów było jeszcze trudniejsze. I udało się połowicznie. Duchowa hipoteka Hitlera pokrywała kraj niczym warstwa mułu. W Niemczech nigdy nie doszło do wewnętrznego, politycznego rozliczenia. Włos z głowy nie spadł gauleiterom, żaden kapuś nie dostał lania. »Denazyfikacja« stała się jedynie powierzchowną czystką w administracji i służbie publicznej. Konformizm nie przynosił nikomu ujmy. Zbyt wielu nosiło w klapie swastykę, zbyt wielu w tym uczestniczyło” – czytamy w jednym z otwierających artykułów. 

Moralne supermocarstwo

A jednak Niemcy osiągnęli sukces. Nawet z pozorowaną denazyfikacją i nie do końca „odgruzowaną głową” udało im się wejść do klubu zachodnioeuropejskich graczy i w dodatku przejąć bar, wypromować niemieckość jako symbol niezawodności i jakości, w końcu – wspólnie z Francją położyć fundament pod konstrukt europejski, w którym do dziś w większości spraw mają decydujące słowo. Jak to było możliwe? W ciekawy i dynamiczny sposób tę niemiecką ewolucję od „uginającego się pod winą pariasa” po „cudowne dziecko Europy” nakreślił ostatnio publicysta Josef Joffe. W opublikowanej dwa tygodnie temu książce „Der gute Deutsche. Die Karriere einer moralischen Supermacht” („Dobry Niemiec. Kariera moralnego supermocarstwa”) Joffe opowiada historię Niemiec jako moralnego bankruta, któremu w kilkadziesiąt lat od zakończenia II wojny światowej udało się wybić na pozycje lidera, nie tylko gospodarczego, ale przede wszystkim „moralnego”. Autor swoje miejscami karkołomne tezy przetyka nawiązaniami do niemieckiej literatury, a zwłaszcza do literackich archetypów „paskudnego Niemca” (m.in. powołuje się na powieść „Poddany” Henryka Manna), aby pod koniec ogłosić, że współczesne Niemcy nie mają już nic wspólnego z „paskudnym Niemcem”, powinny rozwijać się w kierunku republikańskiego patriotyzmu, a poczucie winy za niechlubną przeszłość przekuć najlepiej w poczucie odpowiedzialności. Co istotne, Joffe, diagnozując stan moralny dzisiejszych Niemiec, diagnozuje przy okazji kondycję Unii Europejskiej i dochodzi do wniosku, że „UE nieszybko pozbędzie się państw narodowych – z pewnością nie w czasach, gdy od Portugalii po Polskę rośnie sprzeciw wobec zbytniego zacieśnienia wspólnoty”. Ta książka jest pozycją obowiązkową dla wszystkich zainteresowanych tokiem myślenia współczesnych niemieckich elit. Jak również tego, na jakim gruncie zrodziła się charakterystyczna dla niemieckich polityków tendencja do forsowania interesów narodowych pod pretekstem dbania o bliżej niezdefiniowane ponadnarodowe dobro wspólne, przejmowania odpowiedzialności za Europę, świat etc. Joffe pisze o „pozornym odnarodowieniu interesów państwa”, mechanizmie stosowanym już przez Konrada Adenauera, a doprowadzonym do perfekcji przez Angelę Merkel, twarz dzisiejszych „dobrych Niemiec”.

Czarny orzeł was obroni

Salon prasowy na dworcu Friedrichstrasse. Klientów wita dobrze wyeksponowany komiks „Hitler Hipster”, z okładki patrzy na niemiecką stolicę zblazowany Führer z jedną ręką wsadzoną w kieszeń spodni. Na fali sukcesu powieści Timura Vermesa „Er ist wieder da” („On powrócił”) o Hitlerze, który po 70 latach od zakończenia wojny nagle budzi się na jednym z berlińskich osiedli i podbija serca współczesnych Niemców, wszelkie alternatywne wizje Hitlera świetnie się sprzedają. Sukces powieści Vermesa przerósł oczekiwania samego autora, dziś jego najnowsza powieść „Die Hungrigen und die Satten” („Głodni i syci”) jest reklamowana jako „książka autora powieści o Hitlerze”. Reklama działa. „Głodni i syci” już są w koszyku. 

Pan X ma ok. 60 lat i sympatyczną twarz z podkręconym wąsem, stoi przy kasie, w ręku ściska pismo „Compact”. Magazyn jest uważany za tubę Alternatywy dla Niemiec i Pegidy, wydaje go środowisko Jürgena Elsässera, publicysty znanego ze swoich prokremlowskich sympatii. – Coś ciekawego w tym numerze? – zaczepiam X. – Wszystko jest ciekawe, znajdzie tu pani rzetelne relacje, żadnego upiększania rzeczywistości. Tutaj na przykład jest artykuł o tym terroryście, ochroniarzu Osamy bin Ladena. Najpierw Niemcy go wydaliły, a teraz sądownie nakazano, by go znowu sprowadzono, przecież to woła o pomstę do nieba! – mówi mój rozmówca i wodząc palcem po następnych tytułach, wyjaśnia mi w telegraficznym skrócie najważniejsze zagadnienia z leadów. Od słowa do słowa już wiem, że X jest berlińczykiem i zdecydowanym przeciwnikiem polityki imigracyjnej kanclerz Merkel, twierdzi, że rząd nie działa w interesie zwykłych Niemców, a prasa notorycznie kłamie. Poza tym „Hitlera finansowały Stany Zjednoczone i historia wcale nie była taka, jak ją nam przedstawiają”. Odsyła mnie też do wcześniejszego wydania „Compactu”, gdzie rzeczowo sprawę omówiono. Potem temat schodzi na Polskę. – Dobrze, że nie zgodziliście się na imigrantów, tak jak Węgry. Ale jeżeli chodzi o wojnę, to nie zachowaliście się rozsądnie. Było trzymać z nami. Już Franciszek Józef mówił, że czarny orzeł zawsze stanie w obronie Białego Orła, było się tego trzymać. Niedobrze się stało, a teraz to w ogóle wszędzie same problemy, a u nas największe – kończy. Rozchodzimy się do swoich zajęć i światów, pan X z rulonem „Compactu” w dłoni niknie przy wejściu do stacji, tym, przed którym dziesięć lat temu postawiono pomnik upamiętniający Kindertransporty „Pociągi do życia, pociągi do śmierci”. Dwie grupy dzieci na torach, czekających na odjazd w przeciwnych kierunkach: jedna grupa ocalona dzięki Kindertransportom do Wielkiej Brytanii, druga skazana na pewną śmierć w niemieckich, nazistowskich obozach zagłady. Przechodnie rzadko zatrzymują się przy figurach z brązu, jakiś turysta zrobi zdjęcie, zabiegani berlińczycy mają swoje problemy.

Porozmawiajmy o reparacjach

Warszawa. Konferencja „Sprawa odszkodowań za II wojnę światową i stosunki polsko-niemieckie” zorganizowana przez Instytut Zachodni. Sala wypełniona po brzegi, wśród prelegentów jest dr Karl-Heinz Roth z Berlina, współautor (wraz z Hartmutem Rübnerem) wydanej w ub. roku książki „Reparationsschuld Hypotheken der deutschen Besatzungsherrschaft in Griechenland und Europa” („Odszkodowania. Niespłacone długi okupacji niemieckiej w Grecji i w Europie”). Historyk nie przebiera w słowach, przypomina, że w traktacie 2+4, który otworzył drogę do zjednoczenia Niemiec, nie pojawiła się kwestia reparacji, co było konsekwencją nacisków dyplomacji niemieckiej na stronę polską i szantażowania ewentualnym sprzeciwem Niemców wobec uznania granicy na Odrze i Nysie. To, że wykluczono sprawę polskich roszczeń z traktatu, można spokojnie uznać za jeden z największych sukcesów bońskiej dyplomacji, od tego momentu bowiem Niemcy nieprzerwanie stoją na stanowisku, że problem reparacji i odszkodowań za II wojnę światową został definitywnie zamknięty. Zdaniem Rotha Polska powinna domagać się zadośćuczynienia od Niemiec, ale w szerszej formule, najlepiej wsparta przez inne państwa zdecydowane dochodzić sprawiedliwości, mogłoby się to jego zdaniem odbyć np. w ramach jednej z komisji OBWE.

Zajmujący się roszczeniami włoskimi wobec Niemiec prof. Lutz Klinkhammer, dyrektor Niemieckiego Instytutu Historycznego w Rzymie, odniósł się natomiast do 500 mln marek „dobrowolnej wypłaty”, na jaką po upadku muru zgodził się względem 600 tys. wybranych polskich ofiar III Rzeszy kanclerz Helmut Kohl. Biorąc pod uwagę wysokość tej kwoty, nawet nie sposób nazwać jej jałmużną – stwierdził Klinkhammer. Konferencja wywołała sporo emocji, publiczność żywo reagowała na niektóre wypowiedzi panelistów, zwłaszcza prof. Stephana Lehnstaedta z Touro College w Berlinie, który z jednej strony postulował stworzenie muzeum polsko-niemieckiego (co notabene wcale nie jest złym pomysłem), ale z drugiej podważał sens dochodzenia przez Polskę reparacji wojennych, proponując w zamian skupienie się na pomocy żyjącym jeszcze ofiarom II wojny światowej. Ta propozycja nie spotkała się z entuzjazmem większości polskiej publiki. Z sali padło pytanie m.in. o to, kiedy państwo niemieckie zwróci zagrabione podczas II wojny światowej Polsce dzieła sztuki. Obecny na sali prof. Zdzisław Krasnodębski, wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego, przypomniał, że kiedy Instytut Zachodni organizował debatę poświęconą reparacjom wojennym w Brukseli [w lutym br.], wiele osób odmówiło w niej udziału, chodziło głównie o referentów z Niemiec. To, że w Warszawie udało się zorganizować trzy panele poświęcone sprawie i nie zabrakło na nich ekspertów niemieckich, jest więc bez wątpienia postępem. Przynajmniej zaczęliśmy ze sobą rozmawiać. W Berlinie na postęp zareagowano błyskawicznie. Nazajutrz po konferencji na łamach „Faktu” minister gospodarki i energetyki Niemiec Peter Altmeier zakomunikował, że stanowisko rządu federalnego w sprawie reparacji wojennych jest jasne, że temat jest zamknięty pod względem politycznym i prawnym. Jeżeli wszystko już pozamykano, to po co ten komentarz? 

 



Źródło:

#Niemcy #reparacje

Olga Doleśniak-Harczuk