Jedna szansa na sto lat – kto może nam ją odebrać?
Niepodległościowa władza i kłopoty sąsiadów – gdy Rzeczpospolita wpada w taką koniunkturę, może zbudować naprawdę silne państwo. Taki moment nastąpił – czy mu podołamy?
Nikomu nie wypada o tym mówić głośno – bo jak tu wskazywać na problemy innych państw i patrzeć na nie w kategoriach okazji? Trudno jednak zamknąć oczy na kilka takich wypadków, kiedy okno możliwości otworzyło się dla Polaków. Przecież jedyny polski król z przydomkiem „Wielki”, ostatni z Piastów – Kazimierz, odbudował kraj po kryzysie rozbicia dzielnicowego. Jednak nadrobienie dystansu do Zachodu było możliwe w związku z europejską katastrofą – epidemią dżumy. Choroba ogarnęła większą część kontynentu, na niektórych obszarach uśmiercając nawet ponad połowę mieszkańców, niszcząc ład społeczny, gospodarkę, uderzając w stabilność państw – a z nie do końca wyjaśnionych przyczyn ominęła Polskę. W ten sposób w wyścigu demograficznym i ekonomicznym zyskaliśmy dodatkowe punkty – wraz z mądrą i pracowitą władzą zapewniło to fundament pod okres „złotego wieku” i przyszłych zwycięstw. Bo nasi przodkowie mieli odwagę „szarpać bez oporów”, gdy w grę wchodziła potęga kraju. Odwaga jest tu niezbędnym składnikiem sukcesu.
Wielka smuta na Zachodzie
Takiego kryzysu Europa nie przeżywała od czasów wojny. W Rosji okres chaosu nazywany jest „wielką smutą”, którą przypisuje się kryzysowi dynastycznemu po 1605 r., do którego dorzucili się także Polacy, organizując dymitriady, zajmując Kreml, odrywając od imperium carów Smoleńsk, Czernihów, Siewiersk. Mężowie stanu „srebrnego wieku” nie mieli sentymentów, znali pojęcie wspólnoty chrześcijańskiej, ale skoro Moskwa nie chciała koronować polskiego królewicza na cara… przedstawiono jej rozwiązanie spod znaku „ognia i miecza”.
Dziś UE pęka od kryzysu emigracyjnego, tarć pomiędzy starymi a nowymi członkami, utratą liberalnego sojusznika w Waszyngtonie, narodzin neopogańskich ruchów nacjonalistycznych w stylu Alternative für Deutschland czy – niestety – partii Marine Le Pen. I w dobie tych zgrzytów Angela Merkel przybywa do Polski na spotkanie z najważniejszymi osobami w kraju – prezydentem, premier i szefem partii rządzącej. Politycy mali i tchórzliwi obiecaliby wierność i posłuszeństwo, mężowie stanu – stawiają warunki. Tak – także dlatego, że Zachód drży w posadach, w związku z czym jest zmuszony nas wysłuchać.
Warszawa nie chce upadku Unii, ale wspólnota, która traktuje nas jako ubogiego krewnego, nie skłania do lojalności. Szanujcie nas, to spotka was to samo z naszej strony – wyszedł sygnał znad Wisły. I znów nie wypada o tym mówić głośno, ale kłopoty Berlina i Brukseli – choć jedynie do pewnych rozmiarów – są dla nas korzystne. Dostaliśmy prawo do przemeblowania Unii – jeśli poczujemy się jej gospodarzami, to wygląd wspólnoty możemy zmienić w duchu jej chrześcijańskich i antysowieckich założycieli.
Największy przeciwnik
Osłabić teraz monolityczne stanowisko rządu i prezydenta jest niezwykle trudno. W krajach Europy Wschodniej najlepszym narzędziem do rozbicia społeczeństwa są mniejszości narodowe – widać to na przykładzie ukraińskim i rzekomych spontanicznych separatystów, a także po aktywności mniejszości rosyjskiej na Litwie czy destabilizacji Mołdawii poprzez utworzenie Naddniestrza. Polska jednak jest krajem homogenicznym – inspiruje się więc wrogość do coraz liczniejszej emigracji ukraińskiej lub inne postawy szowinistyczne, co na szczęście nie doprowadziło na razie do konfliktu.
Drugą próbą osłabienia skuteczności władzy są działania opozycji – nie normalnej, demokratycznej grupy polityków, ale totalnych krytyków stawiających się karnie w niemieckiej ambasadzie czy też na salonach Brukseli ze skargami na własny kraj. Także i ta inicjatywa okazuje się mało skuteczna – indolencja Platformy i Nowoczesnej, nagłaśnianie nieprawidłowości w ich szeregach przez telewizję publiczną czy konserwatywne media tymczasowo szachują obstrukcję. Udało się więc powstrzymać czynnik, który rozbił Rzeczpospolitą po uchwaleniu Konstytucji 3 maja, gdy oligarchowie i opozycja powędrowały do obcych mocarstw, domagając się interwencji i zakładając konfederację targowicką.
Jest jednak trzeci największy przeciwnik reform. To słabość naszych elit – dźwigających odpowiedzialność za kraj w niespotykanej dotąd sytuacji. Są nim pokusy władzy – wygodnego życia, prywatnych ambicyjek, pragnienia stanowisk nawet kosztem dobra państwa. Każda partia ma w swoich szeregach karierowiczów, koniunkturalistów, słabeuszy, fanatycznie zabiegających o interes własny i własnej klienteli. Sami liderzy polityczni nie zapobiegną błędom personalnym, nie prześwietlą wszystkich swoich kadr.
Tu zaczyna się zadanie dla obywateli – stowarzyszeń, sympatyków PiS u, mediów konserwatywnych. Aby prawica się nie zdegenerowała, trzeba ją prześwietlać, sprawdzać, naciskać – wymagać i dawać im odczuć, że jest pilnowana. Im więcej pytań na spotkaniach z politykami, odwiedzin w biurach poselskich, tym większe poczucie obowiązku. Dojrzałe społeczeństwo potrafi rozliczać częściej niż przy urnie wyborczej. W chwili zakrętu historii egzamin dla państwa polskiego dotyczy nie tylko warstwy rządzącej, ale całego narodu. Pretensje do samych posłów i urzędników są jałowym zawodzeniem postkomunistycznych postaw.