Gdy miesiąc temu podejmowałem się napisania do miesięcznika „Nowe Państwo” artykułu dotyczącego deweloperskich przekrętów jako popularnego tematu w południowokoreańskich filmach i serialach (do przeczytania we wrześniowym numerze „NP”), nie spodziewałem się, że z taką mocą powróci kwestia warszawskiej reprywatyzacji. Gdy zaczynałem pracę nad tekstem, w którym opisywałem m.in. narodziny rozsławionej przebojem sprzed kilku lat seulskiej dzielnicy Gangnam, Polska żyła już informacjami o dziwnych reprywatyzacjach ekipy z warszawskiego ratusza. Kilka dni później wysłałem swój tekst do druku, a wydarzenia w Warszawie nabrały tempa.
W wyniku skomplikowanego, ale chyba nie wyjątkowego w naszych warunkach splotu okoliczności, proces zwrotu nieruchomości w stolicy poznać mogłem od chyba każdej ze stron. Odzyskujących, bezskutecznie walczących, wreszcie – tracących. Cały proces jest przykładem sytuacji, w której nienaprawiona przez lata niesprawiedliwość procentuje, krzywdząc kolejne pokolenia i stawiając naprzeciw sobie ludzi, którzy często nie są sami niczemu winni. Państwo zabrało jednym, by oddać drugim, a później ponownie oddać (w teorii) pierwszym lub ich dzieciom, drugich zostawiając samym sobie. To sytuacja, która nie może nie doprowadzić do dramatów i wzajemnej niechęci. Podział, wbrew pozorom, nie jest tak prosty, jak przedstawiano go przez całe lata. W zależności od poglądów opisującego sytuację, przeciw sobie stać mieli skrzywdzeni właściciele i roszczeniowi lokatorzy lub wręcz przeciwnie – bezbronni lokatorzy i bezwzględni kamienicznicy. Dopiero od kilku lat gdzieniegdzie zaczęto mówić na głos o tym, że rzekoma sprawiedliwość, jaka miała dokonywać się za pomocą szczątkowej i chaotycznej reprywatyzacji, jest kolejną potężną aferą.
Sprawiedliwości dzieje się zadość
Wielu przedwojennych właścicieli i kolejne pokolenia spadkobierców okazywały się bezsilne wobec przepisów i widzimisię urzędników. Osoby te, w teorii dysponujące dużym majątkiem, w praktyce często spauperyzowane, traciły czas i pieniądze na beznadziejną walkę, by w końcu sprzedawać za ułamek wartości swoje roszczenia. Handlarzom, prawnikom, przyjaciołom i krewnym urzędników. Dopiero wtedy okazywało się, że beznadziejna dotąd sprawa nabiera tempa, „sprawiedliwości dzieje się zadość”, a dom lub parcela trafiają w prywatne ręce. Często z lokatorami, których nagle pozbyć się (w sensie dosłownym) jest zaskakująco łatwo, używać można przy tym brutalnych i nieetycznych metod, bez obaw o zainteresowanie tym działaniem instytucji kontrolnych. Słyszeliśmy więc o odcinaniu ludziom gazu, wody i prądu, wyłączaniu ogrzewania w zimie, niszczeniu budynków i zatruwaniu życia. Oczywiście jeśli ktoś chciał słuchać. Długo niestety tematu nie podejmował nikt poza środowiskami mocno lewicowymi, co układowi warszawskiemu było bardzo na rękę – dla wielu potencjalnych przeciwników zaangażowanie w obronę lokatorów choćby Piotra Ikonowicza długo było wystarczającym powodem, by sprawę zostawić samą sobie. Nawet śmierć Jolanty Brzeskiej, aktywistki i animatorki ruchu lokatorskiego, nie od razu spowodowała zmianę nastawienia, zresztą wiedza o horrorze, jaki spotkał spaloną w Lesie Kabackim kobietę, długo była raczej niszowa. I choć twarz Brzeskiej pojawiała się choćby na licznych graffiti na warszawskich murach, nie szło za tym zainteresowanie zbyt wielu mediów. „Stoję właśnie na ulicy Wilczej i vis-à-vis mnie wisi plakat na jakimś squacie. Na plakacie jest zdjęcie zapewne jakiejś narkomanki, która była nad jeziorkiem i się spaliła... I jest napisane: »Zabitej w walce o prawa do mieszkania«” – mówił w 2014 r. Janusz Korwin-Mikke w rozmowie z portalem Stefczyk.info. Dziś wraca sprawa Brzeskiej, pojawia się nadzieja na jej pełne i uczciwe wyjaśnienie, a Polakom nie wmawia się już, że skonfliktowana z właścicielem lokalu kobieta przerwała przygotowania do obiadu, by dokonać samospalenia na Kabatach. Pamiętamy o wielu tajemniczych zgonach w III RP, pamiętamy o „seryjnym samobójcy”, pamiętajmy też o Brzeskiej.
Święte prawo własności
Złożoność warszawskich relacji własnościowych i selektywnego szacunku dla tego „świętego prawa” w ciekawy sposób pokazała sprawa najazdu firmy ochroniarskiej nasłanej przez ratusz na kupców z KDT w 2009 r. Obrońcy bandyckich działań wobec handlarzy z Kupieckich Domów Towarowych bardzo chętnie usprawiedliwiali działania miasta prawami do terenu. Nikt nie zwracał jednak uwagi na to, że pracownicy firmy Zubrzycki, aby dostać się do KDT, sami bezprawnie naruszyli prywatną własność – mało kto ma bowiem świadomość, że nieogrodzony teren u zbiegu ulic Świętokrzyskiej i Marszałkowskiej (od strony pl. Defilad) został zwrócony prywatnemu właścicielowi, z którym nikt nie uzgodnił wejścia potężnych sił służb porządkowych. Tu prawo własności święte nie było, wygrał „interes społeczny”. Co ciekawe, samo miasto miało wówczas przedstawiciela w zarządzie KDT, można by więc uznać, że doszło do działania na własną szkodę. Oficjalnie – w imię estetyki i zdobycia miejsca na muzeum, które nigdy nie powstało. Nieoficjalnie – by zlikwidować konkurencję dla wielkich galerii handlowych w okolicy. Udało się tylko to ostatnie. Miasto stołeczne lubi najsilniejszych, średnich i małych, potrafi jak dotąd głównie przeżuć i wypluć, czy będą to lokatorzy, drobniejsi spadkobiercy odebranej własności, czy kupcy. Nie tylko z KDT, ale i wielu innych bazarów, targowisk, pawilonów.
W 2012 r. na Ogólnopolskim Festiwalu Filmów Niezależnych „OKNO” nagrodzono krótki dokument w reżyserii Grzegorza Kutermankiewicza „Łączniczka Danusia”. Krótki reportaż oparty jest na zderzeniu dwóch otrzymanych w tym samym momencie pism – nakazu eksmisji i listu z okazji kolejnej rocznicy Powstania Warszawskiego napisanego przez Hannę Gronkiewicz-Waltz. Ostatnie miesiące życia Danuta Orłowska ps. Małgorzata spędziła w urągających ludzkiej godności warunkach, bez ogrzewania, wody i gazu. Tuż przed śmiercią władze miasta zmusiły ją do opuszczenia zajmowanego przez nią przez 80 lat mieszkania na Dobrej 11. O ilu takich historiach nie powstały nawet niezależne, znane tylko niewielkiej liczbie widzów filmy? Kamienicę przejęła firma Fenix, ta sama, która kupiła dom przy Noakowskiego 16, w którego kontekście często pojawia się nazwisko Waltz.
Lokatorzy to nie PiS
Niedawno widzowie mogli śledzić fascynujący przebieg specjalnego posiedzenia Rady Warszawy. Od razu widać było, że prezydent przyjęła starą taktykę – żarliwa obrona przez atak, brak dostrzegania własnych błędów przy szukaniu win poprzedników. Przez chwilę mogliśmy poczuć się jak podczas kampanii Bronisława Komorowskiego – wszystkich przeciwników Gronkiewicz-Waltz łatwo sklasyfikowała jako zwolenników PiS-u. „Lokatorzy to nie PiS” – skandowały więc osoby, które na salę przyszły razem ze wspomnianym już Piotrem Ikonowiczem, szybko jednak okazało się, że jest to przysłowiowe gadanie do ściany. Sympatyzujący jednoznacznie z KOD-em i Platformą oraz współpracujący z „Gazetą Wyborczą” portal „Sok z Buraka” zamieścił grafikę, w której zdjęcie działaczy stowarzyszenia Miasto Jest Nasze opatrzono zdaniem: „Dziś na sesji miasta Warszawy zamiast mieszkańców pojawili się działacze PiS i zrobili ohydny pokaz agresji”. Po protestach obrazek zniknął, autorzy strony rzecz tłumaczyli (kolejnym) atakiem hakerów, problem w tym, że przekaz zgodny był z wypowiedziami samej prezydent, dla której szef MJN Jan Śpiewak jest „cynglem PiS-u”.
Hanna Gronkiewicz-Waltz się nie poddaje. Sprawę chce „bezinteresownie” wyjaśnić sama, deklaruje, że rządzić może nawet z zarzutami i przedstawia zrobiony przez ratusz sondaż, w którym, co nie dziwi, wypada znakomicie. Podczas gdy jedni czekają na akty oskarżenia, drudzy liczą na to, że sprawa kolejny raz przyschnie. Miejmy nadzieję, że tym razem tak się nie stanie. Lista głośnych warszawskich adresów nie jest jeszcze kompletna.
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
#reprywatyzacja #Warszawa #Hanna Gronkiewicz-Waltz
Chcesz skomentować tekst? Udostępnij treść i skomentuj w mediach społecznościowych.
Krzysztof Karnkowski