Sędziowie jak baron Münchhausen
Każdego dnia w Polsce sędziowie z największą troską i starannością badają sprawy, by potem wydać orzeczenie zgodne z własnym sumieniem i powszechnym poczuciem sprawiedliwości.
Niestety, w III RP sądowe skandale zdarzały się tak często, że nie da się przejść nad tym do porządku, twierdząc, że są to wyjątki potwierdzające regułę. Ponieważ nie istnieją żadne wiarygodne statystyki, należy odwołać się do społecznych odczuć, a te w badaniach opinii publicznej sytuują środowisko sędziów na dole drabiny zaufania społecznego. Epitety w stylu „mafia sędziowsko-prokuratorska”, „aferzyści” czy „wymiar niesprawiedliwości” słychać nader często. Pikiet pod sądami i pod sejmem (ostatnio miasteczko namiotowe pod Sądem Najwyższym w obronie Zygmunta Miernika), portali takich jak „Afery prawa” „Barwy Bezprawia” czy „Czarna lista Temidy” – nie da się zakwalifikować jako aktywność kilku frustratów.
Jako dziennikarz obserwowałem proces komunistycznych dygnitarzy oskarżonych o sprawstwo masakry na Wybrzeżu w grudniu ’70 roku. Proces ciągnął się latami. Stale był przerywany, a przerwy były tak długie, że procedury trzeba było zaczynać od początku. Widać było w tym celowy zamysł, aby nie dopuścić do osądzenia i skazania winnych. Sprawa ciągnęła się w nieskończoność nie tylko z powodu przewlekłej choroby oskarżonych, lecz także sędziego Piotra Wachowicza. Sędzia nieustannie podupadał na zdrowiu, w czasie choroby gubił telefon komórkowy, a zaświadczenie dostarczyła jego matka. Gdy się okazało, że zwolnienie lekarskie jest lipne i nie usprawiedliwia nieobecności w sądzie, jadąc na kolejną kluczową rozprawę, biedaczyna zwichnął nogę. Obserwowaliśmy to z zażenowaniem, czując, że to już nie szopka, ale ordynarna kpina. Polakom czekającym latami na osąd komunistycznych zbrodni, Wachowicz zagrał na nosie. Ale nie tylko on. Skandalem było zachowanie jego przełożonych, którzy nie wyznaczyli sędziego zastępczego, a potem, gdy już nie dało się tuszować ewidentnych nadużyć, ukarali Piotra Wachowicza naganą. Jeżeli w sprawie tak zasadniczej dla budowania w państwie poczucia sprawiedliwości i moralności środowisko sędziowskie nie potrafiło się zdobyć na publiczne potępienie, co mamy sądzić o wiarygodności całej korporacji?
Nie udawajmy, że tylko w tych głośnych politycznych sprawach dochodziło do skandali. W sądach grodzkich, powiatowych ludzie byli też narażeni na działania urągające poczuciu sprawiedliwości. Na lokalne doświadczenie nakładało się to, co czytali w gazetach. Choćby historia sędziego Ryszarda Milewskiego z Gdańska czy doniesienia o korupcji w Sądzie Najwyższym. Wtedy nie byliśmy świadkami ogólnopolskiego, nadzwyczajnego kongresu sędziów. Sędziowie nie zwołali żadnej konferencji, nie zebrali się na walnym zjeździe, by przedyskutować, ocenić i potępić obrażające godność ich misji brudne praktyki i zachowania. Nie znamy żadnej deklaracji odcinającej się od skompromitowanych i nieuczciwych przedstawicieli wymiaru sprawiedliwości.
Nie powstał żaden manifest polskich sędziów w obronie uczciwości.
W ciągu tych 27 lat III RP nie przypominam sobie nawet listu otwartego jakiejś części środowiska odcinającego się od „czarnych owiec”, napisanego w trosce o przywrócenie wiarygodności polskich sądów i dobrego imienia sędziów.
Pamiętam natomiast, że bunt przeciw ustawie lustracyjnej w 2006 r. zaczął się właśnie na Wydziale Prawa UW. Wiele lat temu, gdy dyskutowano, jak ma wyglądać transformacja wymiaru sprawiedliwości – z organu systemu państwa totalitarnego do instytucji, która strzeże demokratycznego państwa prawa – Adam Strzembosz powiedział, że środowisko prawnicze samo się oczyści. Życie pokazało, że to pomysł rodem z opowieści barona Münchhausena. Ten twierdził, że będąc pogrążony w bagnie, sam się z niego wyciągnął za włosy.