Coraz częściej dotychczas bezkrytyczni zwolennicy rządów PO pomrukują, że Donald Tusk nic nie robi, że najwyższy czas, by odszedł – najlepiej do Brukseli, by zszedł z oczu Polakom. Problem w tym, że tam już go nie bardzo chcą.
Rozczarowani, którzy jeszcze nie stracili nadziei, domagają się od Tuska czynów. Niektórzy mają mu za złe, że nie podjął dostatecznie zdecydowanych kroków, żeby „rozliczyć IV RP”.
W ich przekonaniu czyny Jaruzelskiego, Kiszczaka, których ukarania przecież się nie domagali, nie umywają się do tych, które mają na sumieniu Jarosław Kaczyński, Zbigniew Ziobro czy Antoni Macierewicz. Ostatnio do rangi czołowej zbrodni IV RP urosło rozwiązanie WSI, przez co na plan dalszy spadło skorumpowanie Beaty Sawickiej i Weroniki Marczuk, prześladowanie Jerzego Kaczmarka, a nawet śmierć Barbary Blidy.
Nie dziwi zatem, że znany, przez całe dziesięciolecia doskonale zapowiadający się intelektualista, obecnie, gdy przestał dobrze się zapowiadać, domaga się, aby nie zważając na prawo, postawić Jarosława Kaczyńskiego przed Trybunałem Stanu.
Nieróbstwo – znak markowy
Mnożą się alarmistyczne ostrzeżenia, że Jarosław Kaczyński „będzie mścił się za brata”, „że wszyscy będziemy wisieć”, że „elementy ekstremalne” są coraz większym zagrożeniem. Obawa przed PiS miesza się z obawą przed ludem, który także może wziąć odwet na elitach, naruszyć ich spokój, uszczknąć majątki, nie uszanować autorytetów. Dlatego też niektóre „autorytety” dostrzegły problem nierówności i biedy.
I nagle odrzucają ów swoisty polski liberalizm – rezultat zbyt pospiesznych lektur, twardych wymogów polskiej realności i interesów wpływowych grup, którego do tej pory byli piewcami.
Inni bezskutecznie wzywający Tuska do czynu mają po prostu dość złego funkcjonowania instytucji, nieudolności, inercji. Świadczy to o tym, że nie rozumieli rzeczywistości, w której żyli, i nie zdawali sobie sprawy, kto jest ich idolem. Pasywność i nieróbstwo były programem politycznym Tuska. To jego znak markowy. Ludzie wybierali go i kochali, gdyż mówił im, że przyszedł wreszcie w Polsce czas na to, by dobrze sobie pożyć, że nie trzeba się już wysilać, że można żyć na luzie, że będzie „przepięknie i normalnie” i zawsze znajdzie się czas, by zagrać w piłkę. Taki był sens jego „postpolityki”, którą z triumfem proklamowano w 2007 r. Trzeba było już tylko dbać o „ciepłą wodę w kranie”. Ta jednak lała się sama wartkim strumieniem, głównie z Brukseli.
I dopóki się lała, nie było problemu – coś skapywało także do miseczek, dzbanków i kubków spragnionego ludu.
Ciepła woda przecieka
We wstępie do wydanej przez Fundację Batorego broszurze „Polska Tuska” czytamy:
„Rok po zwycięstwie wyborczym z października 2007 roku Platforma Obywatelska, młoda partia powstała zaledwie sześć lat wcześniej, nie tylko cieszy się niemal pełnią władzy (ograniczanej prezydenckim wetem), ale i dużą popularnością. Na czele rządu stoi człowiek postrzegany jako przyjazny światu, młodzieńczy i rozluźniony. Człowiek, który całe dorosłe życie poświęcił polityce, a jednak nigdy wcześniej nie sprawował funkcji wykonawczych, nie miał zatem okazji nabyć administracyjnego doświadczenia. Jest twarzą partii i twarzą gabinetu, ale nie tylko. To w jego rękach koncentruje się władza. Najwyraźniej on sam, osobiście, decyduje, jak ma postępować Platforma i co mają robić podlegli mu ministrowie”.
Przyjazny światu, rozluźniony Donald Tusk, dla którego premierostwo było pierwszą poważną pracą, czarował słowem, i tego właśnie od niego oczekiwano. Posługiwał się przede wszystkim czasem przyszłym niedokonanym.
Później, gdy coraz częściej pytano go o rezultaty, zbywał natrętów kolejnymi „ofensywami legislacyjnymi” i rozwiewał wątpliwości konferencjami prasowymi, pracą nad „wizerunkiem” i kontrolą ministrów, rekonstrukcjami rządu. W razie potrzeby ruszał w kraj „Tuskobusem”. Zawsze też miał na podorędziu przeszkadzających mu w działaniu „szkodników” i „oszołomów” z PiS, bowiem ta „postpolityka” nie wykluczała polityki w jej brutalnym, agonalnym sensie – niszczenia przeciwników politycznych, dążenia do ich unicestwienia, wprawdzie nie fizycznego, lecz politycznego, „wizerunkowego” – wszystko jedno, czy chodziło o wrogów wewnętrznych, czy zewnętrznych. Jak pamiętamy, „IV RP” zarzucano podporządkowanie polityce wszelkich instytucji społecznych i politycznych (od mediów po naukę) władzy rządzącej oraz rządzenie przez konflikt, oparte na rozumieniu polityki w duchu Carla Schmitta. W istocie wszystko to zostało zrealizowane dopiero po 2007 r. przez Donalda Tuska.
Od pewnego czasu stało się jasne, że bez generalnej naprawy instalacji się nie obejdzie, bo zbyt dużo ciepłej wody przeciekło, wsiąkając po drodze, elity pławiły się w niej bez umiaru, instalacja rdzewiała. W końcu nawet źródło brukselskie okazało się niewystarczające
. Teraz rachunki za ciepłą wodę rosną, ktoś będzie musiał je zapłacić. A gdy nawet zagorzali zwolennicy PO zaczynają się niepokoić o przyszłość i pytać o rezultaty, pojawiła się w wystąpieniach Tuska i polityków PO inna figura retoryczna. Usprawiedliwieniem staje się tłumaczenie, że czegoś nie zrobiono w przeszłości. Inne rządy czegoś nie zrobiły, więc nie ma powodu, by wymagać tego od obecnie rządzących.
Trudno jednak nie zauważyć, że „przyjazny światu, młodzieńczy i rozluźniony” Tusk zmienił się w polityka zużytego, zmęczonego, rozdrażnionego. To tak, jakby powabna gryzetka zmieniła się w pokrytą grubą warstwą różu kokotę, więc i czar opadł, a te same gesty i sztuczki wywołują inny efekt.
Cały artykuł ukazał się w "Gazecie Polskiej Codziennie"
Kupujcie elektroniczną prenumeratę "Codziennej"! Pozwoli to nam uniknąć restrykcji ze strony kolporterów
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
Zdzisław Krasnodębski