Esbecki rodowód TVN » CZYTAJ TERAZ »

13 grudnia roku pamiętnego…

13 grudnia 1981 r. miałem 18 lat i byłem studentem pierwszego roku historii na Uniwersytecie Wrocławskim (noszącym wtedy imię… Bolesława Bieruta). Działałem w Niezależnym Zrzeszeniu Studentów i nie tylko, bo w ramach szalejącej w latach 1980–1981 na polskich uczelniach demokracji – takiej nie było nigdy wcześniej i nigdy później! – wybrano mnie na delegata na Ogólnopolski Zjazd Komitetów Strajkowych.

W listopadzie i w pierwszej dekadzie grudnia 1981 r. strajkowały bowiem uczelnie z całej Polski i był to, jak to później określono, najdłuższy studencki strajk na świecie. Spotkanie odbywało się w Poznaniu. Wówczas ogłosiliśmy zakończenie strajku, a ja pamiętam z tego okresu głównie potworne zmęczenie, które objawiało się zasypianiem w każdym miejscu, gdzie było to możliwe.

Jak dla mnie zaczęła się wojna jaruzelsko-polska

Akurat w niedzielę 13 grudnia byłem umówiony z Jerzym Borucem z Ogólnopolskiego Komitetu Obrony Więzionych za Przekonania (KOWP). Warto podkreślić, że nawet w czasie wiosny Solidarności Romuald Szeremietiew, Tadeusz Stański, Leszek Moczulski i inni działacze KPN siedzieli w więzieniach! Do spotkania oczywiście nie doszło, telefony milczały, na ulicach były wojskowe SKOT-y (średni kołowy opancerzony transporter) i patrole – i tak zaczęła się wojna jaruzelsko-polska.

Na moim roku konspirowali prawie wszyscy: w SZSP (Socjalistyczne Zrzeszenie Studentów Polskich) były bodaj dwie osoby na ponad sześćdziesiąt, ale nawet one, konformiści, w połowie lat 80... poprosili o azyl w Danii! 

Kiedy jechałem do Wrocławia nocnym pociągiem z niedzieli na poniedziałek, paręnaście godzin po ogłoszeniu stanu wojennego, w przedziale słyszałem dialog matki z synem niewiele starszym ode mnie. Rozmawiali o stanie wojennym. Ci raczej prości ludzie byli w swoich ocenach jednoznaczni: matka chwaliła, że stało się, jak się stało, bo „wreszcie jest porządek”. Syn przytakiwał. To zburzyło moje naiwne przekonanie, które sprowadzało się do uznania, że mamy do czynienia z konfliktem represyjnej władzy z całym społeczeństwem. Rzeczywistość była bardziej skomplikowana, bo poparcie dla władzy przez zwolenników świętego spokoju w miarę upływu czasu, gdy reżim przestał stosować represje na masową skalę – nawet wzrosło. Przede wszystkim jednak milcząca większość co prawda szczerze nie znosiła komuny, ale była przekonana, że trzeba jakoś się urządzić (zrozumiała rzecz, trudno to potępiać) i żyć – i niekoniecznie zatem wspierać opozycję. 

Kartki na wszystko, spikerzy w mundurach i… grupa Wawer

A więc na ulicach były transportery opancerzone i BWP (bojowe wozy piechoty), żołnierze grzali się przy koksownikach ustawianych wprost na ulicach, była godzina milicyjna (z początku od 19 do 6, potem od 22 do 6), aby wyjechać poza swoje miejsce zamieszkania, trzeba było brać specjalne przepustki, uczelnie i szkoły były zamknięte, a w telewizji spikerzy bełkoczący o „elementach antysocjalistycznych” i „listach proskrypcyjnych” ubrani byli w wojskowe mundury. Tylko kartki na mięso, alkohol, buty, papierosy, papier toaletowy (!), na wszystko – jak były przed stanem wojennym, tak były dalej. Stało się w kolejkach, nieraz godzinami, obojętne, czy się potrzebowało danego produktu, czy nie. Ważne było, żeby był towar na wymianę albo po prostu na handel. Kwitł czarny rynek, który jednocześnie był swoistym wentylem bezpieczeństwa dla władzy: ludzie zajęci walką o byt, skoncentrowani na gospodarce polegającej na najprostszej wymianie towarowej nie mogli mieć i nie mieli głowy do knucia przeciw komunie.

Nazajutrz po wprowadzeniu stanu wojennego w gronie studentów z mojego roku powołaliśmy dwie konspiracyjne grupy, których zadaniem koordynowanym z podziemną już Solidarnością było wspieranie strajkujących zakładów pracy. Rozwoziliśmy paczki z żywnością i środkami higienicznymi, lekami itd. Wiadomo, stolica Dolnego Śląska była zagłębiem wielkich zakładów przemysłowych, jak np.: Dolmel, Hutmen, PaFaWag, MPK. Jedną z tych grup kierował Paweł Beutel (wyjechał potem do Niemiec), drugą ja. Pierwsza nosiła kryptonim „Samochodziarze”, bo Paweł, absolwent technikum samochodowego, tak właśnie wybrał. Drugą kierowałem ja – a ponieważ miałem zacięcie historyczne, a wojna jaruzelsko-polska kojarzyła mi się z okupacją niemiecką, to wybrałem „Wawer”. Wiadomo, pierwsza wielka egzekucja Polaków w stolicy i jej okolicach w 1939 r. (choć oczywiście po Czarnej Niedzieli w Bydgoszczy). Robiliśmy swoje aż do 17 grudnia, kiedy ZOMO zwinęło mnie i Ryśka Wawryniewicza, późniejszego posła i wiceprezydenta Świdnicy pod PaFaWagiem. Na szczęście nie mieliśmy już nic przy sobie. Koleżanki Basi, z którą byliśmy, jakoś nie przyuważyli. Zapakowali nas do milicyjnej budy. Szczęście w nieszczęściu, na piąty dzień od wprowadzenia stanu wojennego wrocławskie więzienia były maksymalnie przepełnione, strajkujących wygarniano z fabryk taśmowo, dlatego też gdy gliniarze przez radio zapytali, gdzie nas zawieźć – usłyszeliśmy przez krótkofalówkę jakiegoś dowódcę, który wymieniając kolejne adresy aresztów: przy ul. Kleczkowskiej, przy Dworcu Świebodzkim, na pl. Muzealnym itd., wściekłym głosem stwierdził, że wszędzie jest pełno. W efekcie po kilkudziesięciu minutach spędzonych z milicjantami w budzie wypuścili nas ku naszemu osłupieniu na wolność – tylko uważnie spisując.

Pod celą, czyli „Nie lubię wielkich samochodów”

Minęło pół roku i miałem już mniej szczęścia, bo zawinęli mnie na słynnej we Wrocławiu z protestów ul. Grabiszyńskiej w szóstą miesięcznicę wprowadzenia stanu wojennego. Posiedziałem 51 godzin, a więc ponad regulaminowe 48, postawili mi zarzuty udziału w nielegalnej demonstracji i skazali na grzywnę 12 tys. zł. Pod celą najbardziej krępujące było załatwianie się na oczach innych, po celi chodził pogodny kryminalista, śpiewając wciąż tę samą piosenkę, której wersy pamiętam do dzisiaj: „Nie lubię wielkich samochodów / Limuzyn z eleganckich sfer, / Wykładanych dywanem schodów, / Które tłumią najmniejszy szmer (…)”. Potem się dopiero dowiedziałem, że to były „Brylanty” i śpiewała je Izabela Trojanowska...
W czasie przesłuchania esbek mówił, że już nie jestem studentem, a ja naiwnie śmiałem się w duchu, że przecież to niemożliwe, aby wyrzucili studenta, który ma średnią ocen pięć (na kolejnych latach już tak dobrze nie było). Gdy opuszczałem areszt, kryminalni prosili mnie, abym wysłał im paczkowaną herbatę. Herbata była w cenie, bo robiono z niej bardzo silny, mocny wywar, który dawał takiego kopa, że ponoć porównywalne było to z narkotykami. Prośbę spełniłem – do dziś pamiętam, że wysłałem im indyjską herbatę Ulung.

To był czas, kiedy kierowałem już strukturami podziemnego NZS na Wydziale Filozoficzno-Historycznym Uniwersytetu Wrocławskiego. NZS zdelegalizowano 5 stycznia 1982 r. jako pierwszą (sic!) organizację w Polsce. Pierwszą, bo NSZZ „Solidarność” był przecież, przypomnę, „tylko” zawieszony. Śmialiśmy się wtedy, że skrót UBB – od Uniwersytetu im. Bolesława Bieruta – należy czytać inaczej jako Uniwersytet im. Brigitte Bardot.

Wtedy byliśmy razem

Jako szef NZS na „Fil.-Hiście” wchodziłem w skład podziemnego zarządu uniwersyteckiego NZS. Kierował nim późniejszy prezydent Wrocławia, minister i senator PO – Bogdan Zdrojewski. Po kilku miesiącach zastąpiłem go w tej roli. Używałem pseudonimu będącego wyrazem mojego sentymentu do Kresów Wschodnich RP – „Aleksander Wołyński” (rodzina mojego ojca mieszkała w majątku Prusy położonym między Łuckiem a Równem). Ale w prasie podziemnej sygnowałem artykuły też jako „Andrzej Wileński” albo mało skromnie „Łupaszko Jr”. 

Do 1986 r. kierowałem NZS na Uniwersytecie Wrocławskim – szefowanie przekazałem wówczas koledze, który w tym samym roku co ja na historii rozpoczął studia na prawie, ale potem przeniósł się do nas na historię. Należał do Solidarności Walczącej – pseudo Radek – ale w NZS używał innego pseudonimu – Robert Synowiecki. Po latach zostanie posłem, ministrem spraw wewnętrznych, marszałkiem Sejmu i liderem PO. Chodzi o Grzegorza Schetynę. Nie przypuszczałem wtedy, że ja, Bogdan Zdrojewski i Grzegorz Schetyna staniemy kiedyś po dwóch tak różnych stronach barykady…
 

 



Źródło: niezalezna.pl, Gazeta Polska Codziennie

Ryszard Czarnecki