Choć funkcjonuje na estradzie już wiele lat, właśnie wydał „debiutancką” płytę. Po raz pierwszy w karierze odłożył polityczną satyrę na bok i skupił się na pozytywnym przekazie. Ryszard Makowski nie przywiązuje wagi do szyldów. „Jeśli dostarczam komuś radości, to jest mi z tego powodu przyjemnie, i nieważne jak zostanę zaszufladkowany” - mówi w rozmowie z „Kurierem Wileńskim".
Swój najnowszy album nazywa Pan „debiutanckim”, choć wszyscy wiemy, że występuje Pan na scenie od wielu lat, a i parę płyt na koncie by się znalazło. Skąd więc takie określenie?
To prawda, parę ładnych lat już mi na scenie zleciało. Parę płyt też na koncie by się znalazło. Razem z tymi z czasów OT.TO jest to 17 tytułów. Cały czas szukam nowych form wyrazu jeśli chodzi o aranżacje i produkcję. Właśnie pod względem produkcji piosenek, którą zajmowali się Sebstian Piekarek i Bartosz Miecznikowski, gdzie gitary połączone są z dźwiękami z komputera jak to się teraz praktykuje w muzyce rozrywkowej, płyta ta jest dla mnie formą debiutu.
Na krążku dominują utwory melodyjne, pogodne i „lekkie”. Na próżno szukać tu politycznej satyry, do której przyzwyczaił Pan swoich fanów. Czy to oznacza, że rezygnuje Pan z muzycznej publicystyki? Jak zareagowali fani na tę nagłą „zmianę frontu”?
Od dawna miałem ochotę nagrać melodyjne piosenki tzw. „refrenówki”. W tych naszych czasach, kiedy odczuwamy pewne napięcie w życiu społecznym, chyba takie utwory są najbardziej potrzebne. Jeśli chodzi o odbiór tej płyty przez osoby, z którymi mam kontakt, jest pozytywny. Zobaczymy jak będą odbierane koncerty.
Który utwór z nowego albumu jest najbliższy Pana sercu i dlaczego?
Dla mnie pisanie piosnek jest przyjemnością i jednocześnie rzemiosłem. Po pewnym czasie napisanych utworów nie traktuje emocjonalnie, a bardziej warsztatowo. Z tej płyty na pewno za najbardziej ze mną związane można uznać: „Był raz ktoś” i „Tańczę na linie”.
Humor jest bardzo istotnym elementem pańskiej twórczości. Nie boi się Pan, że przez to, może być Pan odbierany jako artysta „niepoważny”?
W czapce błazeńskiej czuję się bardzo dobrze. Robiąc „Studio Yayo” wygłupiałem się z dużą przyjemnością. Niektórych to szokowało i szokuje do dziś, ale taki miał być efekt. Ci, którzy chcą być traktowani poważnie często dostarczają otoczeniu wiele radości, więc ja nie aspiruję do tego, żeby być w kategorii „poważny”. A jeśli swoją osobą czy swoją działalnością dostarczam komuś radości, to jest mi z tego powodu przyjemnie, i nieważne jak zostanę zaszufladkowany. Nigdy nie przywiązywałem wagi do szyldów.
A jak to było z tym Kaczmarskim, który stroił Panu gitarę w Remoncie? To już anegdota-legenda.
Gdy debiutowałem dawno temu w ruchu studenckim, stając za kulisami sali Riviera-Remont denerwowałem się i nie mogłem nastroić gitary. Wtedy nie było modnych obecnie tunerów. Trzeba było „na ucho”. Stał tam jakiś chłopiec i słuchał co się dzieje na scenie. Zagadnąłem go: „Czy umie stroić gitarę?”. Spojrzał na mnie niezwykle zdziwiony, ale wziął ją trochę dziwnie, lewą ręką i nastroił. Potem mi ktoś powiedział, że to jest Jacek Kaczmarski. On już był wtedy gwiazdą, o czym nie miałem pojęcia.
Czy był Pan kiedyś w Wilnie?
Niestety nie byłem, czego bardzo żałuje. Jeśli ktoś by mnie zaprosił na koncert z przyjemnością przyjadę!
A czego życzyłby Pan czytelnikom naszego magazynu?
Czytelnikom życzę wszelkich łask Bożych, i żeby mieli dobry humor, bo wtedy jest trochę łatwiej na tym naszym pogmatwanym świecie.
Z Ryszardem Makowskim rozmawiała Magdalena Fijołek.
Wywiad z Ryszardem Makowskim ukazał się w "Kurierze Wileńskim Magazynie" z 2 marca 2019 r. Publikujemy go dzięki uprzejmości magazynu.