Co scenografia do „Czarodziejskiego fletu” mówi o mnie? Ona odpowiada na pytanie, czy zachowałem w sobie to drzemiące w każdym z nas dziecko, z jego wrażliwością, z otwarciem na baśnie i fantastykę – mówi Rafał Olbiński, twórca scenografii do opery W.A. Mozarta realizowanej przez Warszawską Operę Kameralną. Premiera spektaklu w reżyserii Giovanny’ego Castellanosa już 13 czerwca w ramach Festiwalu Mozartowskiego. Kolejne wystawienia 14, 15 i 16 czerwca.
Muszę Panu zdradzić na początku, że widziałam przeogromne szczęście w oczach Alicji Węgorzewskiej-Whiskerd, kiedy kilka tygodni temu sensacyjnie oznajmiła: „Wiecie, kto nam zrobi scenografię do »Czarodziejskiego fletu«? Sam Rafał Olbiński!”.
Zatem przede mną wielkie zobowiązanie, żeby ten entuzjazm nie poszedł na marne.
Jak udało się dyrektor Warszawskiej Opery Kameralnej namówić Pana do podjęcia się tego zadania?
Nie trzeba mnie było namawiać, ponieważ to jest genialny temat. Powiem nawet, że to temat marzenie dla każdego artysty, bo przecież dzięki niemu ma się niejako możliwość… współpracować z Mozartem. Zresztą akurat do tego przedstawienia scenografię robili najwięksi malarze, jak Marc Chagall czy David Hockney. Chagall zrobił scenografię do „Czarodziejskiego fletu” w 1968 r. dla nowojorskiej Metropolitan Opera. To była ogromna produkcja i nie ma co się tu porównywać, ale to jest jakiś punkt odniesienia dla mnie. I teraz mamy limitacje: mała scena, a nie ogromna Metropolitan Opera, mały budżet, a nie nieograniczone fundusze, i nie Chagall ani Hockney, tylko ja. Teraz konkurujemy. Dla mnie to oczywiście wielkie wyzwanie. Jeśli to będzie dobre, to się obroni.
Osobiście uwielbiam scenę Kameralnej, niezwykle intymną. Jest tak blisko widzów, że niemalże czuć oddech aktorów. Jednocześnie mam świadomość, że ta mała scena jest zarówno dla wykonawców, jak i dla twórców zdecydowanie bardziej wymagająca niż standardowa. Scenograf nie może tu podziałać z rozmachem.
Przede wszystkim nie może przytłoczyć ludzi skalą. Trzeba zaskoczyć widzów niespodzianką, chciałoby się powiedzieć – pięknem. Jeśli to się uda, to fantastycznie.
A na ile koresponduje Pan z wizją Chagalla?
Pokazuję coś zupełnie innego. Chagallowi zarzucano, że to było bardziej o nim niż o Mozarcie. Z mojego punktu widzenia też jest bardziej o mnie niż o Mozarcie [śmiech], tylko że ja mam mniejszą siłę przebicia. Chagallowi zrobiono blisko 40 odsłon. Standardowo są dwa akty, trzy do pięciu scen. W jego przypadku zadziałało nazwisko. Ja zrobiłem chyba ze 20 scen, to też nie jest źle, prawda?
To potęga!
Teraz pytanie, czy ta potęga jest tak silna… Chyba najłatwiejszą do porównania skalą są zdjęcia. Można wziąć program Opery Metropolitan oraz program Warszawskiej Opery Kameralnej z tymi samymi obrazami i ocenić, czy Chagall jest lepszy, czy ja. [śmiech] To oczywiście nie jest skok o tyczce. Chodzi bardziej o porównanie, na ile scenografia wywoła ten wytęskniony przez twórców okrzyk zachwytu wśród publiczności.
Co zatem ta scenografia mówi o Panu?
Ona odpowiada na pytanie, czy zachowałem w sobie to drzemiące w każdym z nas dziecko, z jego wrażliwością, otwarciem na baśnie i fantastykę. Mówiąc w uproszczeniu, czy wciąż wierzę w świętego Mikołaja, czy już nie. Odpowiedź będzie w scenografii.
Czyli przeniesie Pan widzów do czasów dzieciństwa pełnego baśni?
Wydaje mi się, że każdy z nas ma w głowie jakieś baśnie, oczywiście o ile jego dzieciństwo przebiegało normalnie. W cywilizacji zachodniej te opowieści są takie same, a ich rola w kształtowaniu społeczeństwa jest bardzo ważna. Baśnie to jest fantazjowanie na temat rzeczywistości. Przez scenografię do „Czarodziejskiego fletu” tworzę ten świat dla przyjaciół i dla wszystkich odbiorców, żeby im przypomnieć, że gdzieś w środku są jeszcze dziećmi.
Czy przy tworzeniu scenografii musiał się Pan ścierać z wizją reżysera Giovanny’ego Castellanosa?
Nie, koncepcja powstała wcześniej. Zasugerowałem reżyserowi swoje kierunki. Myślę, że to była współpraca owocna, ale trudno powiedzieć, żebyśmy razem nad tym siedzieli, zastanawiali się. Raczej ja wymyśliłem sobie szeroką wizję, a Castellanos to uporządkował i dobrał do własnych potrzeb.
Mówi się, że „Czarodziejski flet” to opera masońska. Te wątki pojawiają się w muzyce Mozarta i w treści libretta Emanuela Schikanedera. Czy będą widoczne w scenografii?
Ja specjalnie z tej okazji założyłem pierścień masoński [śmiech], kiedyś go na aukcji kupiłem. W scenografii nie idę w tym kierunku. Będzie kilka elementów, np. oko, ale moim zdaniem dziś odbiorcy totalnie stracili zrozumienie tego, czym był ten ruch masoński. Według mnie to się teraz odbywa w sferach manipulowania społeczeństwa różnymi emocjami i te masońskie elementy nie miałyby oddźwięku wśród współczesnej publiczności. Dlatego bardziej się skoncentrowałem na tej bardzo zwariowanej surrealistycznej baśni, jaką jest to libretto, bez filozoficznych odniesień do ruchu masońskiego.
Proszę dokończyć zdanie: „Nie mogę się doczekać premiery »Czarodziejskiego fletu«, ponieważ…”
Marzę o tym, żeby z ust widzów wydobyło się to „wow!”. Jeśli ono będzie, to będzie sukces. Jeśli nie będzie, to będzie następna klapa w moim życiorysie.
To miał Pan jakieś klapy?
Oczywiście, że tak. Gdyby nie było klap, toby nie było postępu. Porażki są przecież świetnym nauczycielem. Choć przyznam, że ja już nie mam czasu na porażki.
Życzę zatem sukcesu.