Choć gwiazdorska obsada i wysoki budżet niemal gwarantowały sukces „Morderstwa w Orient Exspressie”, filmowi Kennetha Branagha zabrakło ikry charakterystycznej dla twórczości Christie. Nie zmienia to jednak faktu, że nadal jest to sprawnie nakręcone i zagrane kino kostiumowe, które po prostu dobrze się ogląda.
Za oknami trzaska mróz. Przez zasypane śniegiem pola i góry mknie Orient Express – luksusowy pociąg łączący Stambuł i Paryż. Ciepłe, wypełnione zapachem wykwintnych potraw i drogich perfum wnętrza kontrastują z szalejącą na dworze zamiecią. W pewnym momencie błogostan pasażerów załamuje wiadomość o śmierci jednego z podróżnych. Wszystko wskazuje na to, że został zamordowany. Ekskluzywny ekspres zamienia się w złotą klatkę, w której grasuje niebezpieczny zabójca. Całe szczęście, że pociągiem podróżuje również Hercules Poirot, czyli – jak sam o sobie mówi - „prawdopodobnie najlepszy detektyw na świecie”, który rozpoczyna przenikliwe śledztwo.
Profesjonaliści od efektów specjalnych i kostiumów robią wszystko, by oddać klimat panujący w pociągu: ociekające bogactwem wnętrza robią wrażenie nie mniejsze od tych w „Titanicu” Jamesa Camerona, a ubrane w odzież z epoki gwiazdy Hollywood dają popis swoich talentów. Obok Kennetha Branagha (reżysera i odtwórcy głównej roli – detektywa Poirota) występują m.in. Penelope Cruz, Judi Dench, Michelle Pfeiffer i tym razem odstający od reszty kolegów Johhny Depp (czyżby swoją zadziorność zostawił na planie „Piratów z Karaibów”?). Okazuje się, że ładne zdjęcia, wysoki budżet i doborowa obsada nie zagwarantowały filmowi Branagha sukcesu. W porównaniu do literackiego pierwowzoru Agathy Christie, filmowemu Poirotowi brakuje ikry – sarkazmu i złośliwości, które uczyniły go jednym z najpopularniejszych obok Sherlocka Holmesa książkowych detektywów.
Szkoda też, że Branagh nie poszedł o krok dalej i nie postarał się dostosować fabuły „Morderstwa…” do współczesnych realiów, jak uczynili to twórcy serialu o wspomnianym już „Shrelocku”, czy nie podjął próby wariacji na znany powszechnie temat, jak zrobił to Tarantino w „Nienawistnej ósemce” (nawiązującej do „I nie było już nikogo”). Zamiast tego otrzymujemy łzawy, pozbawiony nowatorstwa moralitet, a widzowi zostaje odebrana nawet przyjemność samodzielnego rozstrzygnięcia kryminalnej zagadki. A jednak, mimo wszystko, film warto zobaczyć – abstrahując od zapierających dech w piersiach, bajkowych wręcz kadrów, każda historia wymyślona przez Agathę Christie zasługuje na uwagę.