Film „Ignacy Loyola” Paola Dy to fabularny film biograficzny o jednej z najważniejszych postaci Kościoła katolickiego. Film utrzymany w konwencji kina akcji ze scenami batalistycznymi jest zawodową produkcją kinową, która opowiada o drodze do świętości.
Ignacy Loyola to święty Kościoła i założyciel zakonu jezuitów. Urodził się w zamku swojego zamożnego ojca, feudała baskijskiego w Królestwie Nawarry. Jako młodzieniec kochał wojny i dworską sławę. Śmiał się, że jego spowiedź trwałaby dłużej niż niejedna bitwa. Pragnął umrzeć w boju. O dziwo, jego waleczność i odwaga przydały się mu, gdy wszedł na drogę wiary. A stało się to za sprawą wypadku, któremu uległ podczas wojny pomiędzy Francją a Hiszpanią w 1521 r. Ignacy Loyola ledwo przeżył walkę, ale czekało go długotrwałe leczenie. Podczas rekonwalescencji poprosił o książki. I tak w jego rękach pojawiło się „Życie Chrystusa” Ludolfa z Saksonii. Był to początek procesu jego nawrócenia.
Filmowe pokazanie przemiany duchowej jest obarczone wielkim ryzykiem. Tak jak odegranie sceny spotkania z Lucyferem. A jednak mroczny klimat filmu, dobra kreacja aktorska hiszpańskiego 28-latka Andreasa Muñoza i konwencja filmu, rodem z kina akcji i historycznego kina z górnej półki, przyniosła rezultaty. Nie ma śmieszności, nie ma miałkości. Jest człowiek i walka o jego duszę. Zmaganie z własnymi słabościami, wykuwanie cnót, ciężka pokuta i post. Idziemy za Ignacym Loyolą. Wierzymy w jego odrodzenie. Obserwujemy człowieka, o którym mawiano, że jest Rycerzem samego Nieba. Dzielny żołnierz na polu walki przeistacza się w bojownika o prawo Boże.
To także opowieść nie tylko o drodze do świętości, ale również o tym, jak czerpać mądrość z męstwa. Jak siłę wykorzystywać w obronie słabych, a nie przeciwko nim. I abstrahując od historii nawrócenia, ten film po prostu dobrze się ogląda. Życie Ignacego Loyoli miało bowiem wszystko to, co potrzebne jest do zrobienia filmu o bohaterze – przemianę bohatera, fascynujące punkty zwrotne i ciekawe tło historyczne. Film ogląda się nie jak opowieść o świętym katolickim, lecz jak o wojowniku, który walczy o swoje marzenia i wybiera drogę nie usłaną różami, ale tę kamienistą – tak, jak widzowie lubią najbardziej. A że niejako przy okazji poznajemy prawdę o tym, że Bóg nie patrzy na to, gdzie byliśmy, ale na to, dokąd zmierzamy, to tym lepiej.