Ta antypolonistyczna koncepcja, że Amerykanie mają robić polskie patriotyczne filmy, jest powtarzana z ust do ust na korytarzach różnych państwowych instytucji, i to mnie przeraża – mówi „Gazecie Polskiej” reżyser Robert Gliński.
Pasowałoby do pana określenie „reżyser nietypowych relacji międzyludzkich”.
To fantastyczne, że pan użył słowa „nietypowych”, ale myślę, że opowiadam w filmach o relacjach typowych dla danego okresu historycznego. Już w swoim pierwszym filmie, w „Niedzielnych igraszkach” pokazuję typowe zabawy dzieci na podwórku w marcu 1953 roku, tuż po śmierci Stalina. Cenzor kazał mi wyciąć niektóre sceny m.in. przemówienia głównego bohatera, małego chłopca, na pogrzebie kota, ponieważ jego przemówienie było prześmiewcze wobec stalinizmu, jakby ten zabity kotek był właśnie martwym Stalinem.
Jeszcze bardziej nietypowe są relacje w dokumencie z 2004 roku, „homo.pl”, w którym przedstawia pan szczęśliwe pary homoseksualne.
Mam na to bardzo otwarty pogląd: uważam, że związki homoseksualne, w sensie wspomnianych kontaktów międzyludzkich są identyczne jak związki heteroseksualne, tzn. są tam i wielkie miłości i nienawiści, także wielkie walki, bijatyki, i wielkie uczucia, które czasem trwają tydzień, a czasem trzydzieści lat.
Czy te związki pokazane w filmie homoseksualne przetrwały do dziś?
Jeden tak, a dwa się rozpadły. Są związki, które się rozpadają i są związki trwałe. W sensie relacji uczuć i emocji bardzo mi to przypominało pary heteroseksualne, które znam. Pokazałem w filmie przyjaźń dwojga ludzi, która czasami potrafi przetrwać, a czasami szybko się kończy.
Czy nie jest tak, że środowisko artystyczne w Polsce jest po prostu bardziej liberalne obyczajowo niż społeczeństwo?
Bardzo się cieszę, że pan tak mówi, bo ja się czasem zastanawiam czy nie jesteśmy za bardzo krytyczni i zacietrzewieni. Znałem osobiście kardynała Karola Wojtyłę i pamiętam go jako człowieka bardzo otwartego. Emanował niezwykłą, dobrą energią, jak on złapał kogoś za rękę i przytrzymał chwilę, to taki człowiek… zaakceptowałby wszystko.
Ale związków homoseksualnych jako głowa Kościoła nie zaakceptował.
Może w dokumentach, ale on miał niebywałą otwartość do wszystkich ludzi. Podkreślam –wszystkich.
Czy nie jest tak że środowiska filmowe od zawsze były trochę bardziej czerwone? Ja już nie mówię tylko o polskich artystach, ale przecież sam Hollywood był znany ze swoich prokomunistycznych sympatii.
Ja tak nie uważam. Dorastaliśmy w komunie, więc wiemy czym to pachnie. Wielu moich kolegów nie znosi komunizmu, uwielbia tradycję, stałe wartości, jest katolikami.
I konserwatystami?
Myślę, że jesteśmy bardziej otwarci. I tolerancyjni.
Pojawia się pytanie czy takiej otwartości oczekują polscy widzowie.
Z tego pytania wynika, że polscy reżyserzy nie poradzą sobie z jakimś tematem i np. do filmów historycznych to trzeba wynająć Amerykanów, najlepiej z Melem Gibsonem na czele. Jestem bardzo krytyczny wobec takich pomysłów. Uważam, że mamy w Polsce bardzo dobrych reżyserów. Ta antypolonistyczna koncepcja, że Amerykanie mają robić polskie patriotyczne filmy, jest powtarzana z ust do ust na korytarzach różnych państwowych instytucji i to mnie przeraża. Tam zaraz pojawiają się jacyś hochsztaplerzy, zapewniający że mają już 70 milionów dolarów na film dla Gibsona, że karawana rusza… Potem okazuje się to wyssane z palca i ten „dobry” film o polskiej historii w końcu nie powstaje. Jestem zdania, że my też jesteśmy w stanie nakręcić takie filmy, jakie się robi w Ameryce. Polskim twórcom na pewno nie brakuje umiejętności i talentu, warsztatowo jesteśmy lepiej przygotowani do zawodu niż Amerykanie.
To dlaczego tego nie robicie?
Na zrobienie filmu historycznego potrzeba dwóch rzeczy: pieniędzy, i czasu. Ja swój film fabularny muszę nakręcić w 30 dni, a Mel Gibson w 120 dni i ma kilkunastokrotnie większy budżet. Zwłaszcza sceny historyczne wymagają czasu, dużych środków inscenizacyjnych i finansowych.
Może więc problem leży gdzie indziej. Chcemy Amerykanów, bo nie jesteśmy przekonani czy polscy reżyserzy będą w stanie oddać heroizm polskiego ducha, czy nie boją się – odważmy się to nazwać wprost – patosu, który dziś odkrywamy wraz z ciałami odnajdowanymi na Łączce.
Patos w filmie zabija prawdę. Trzeba go budować bardzo delikatnie. Łamać autentycznym życiem. Pompatyczność często ośmiesza bohaterów.
Ale w pańskich „Kamieniach na szaniec” brakuje jej nawet w tak podniosłej chwili jak składanie przysięgi żołnierza Armii Krajowej.
Odpowiedź na to i na inne pytania są opublikowane w 33 numerze tygodnika Gazeta Polska z 14 sierpnia 2018 r.