Kanadyjczyk Denis Villeneuve na miano bohatera kinematografii zasłynął „Diuną” i „Diuną: częścią drugą”. Ekranizacja kultowej powieści Franka Herberta spod ręki Davida Lyncha z 1984 r. okazała się klapą, a wcześniej zginęła z kretesem już w przedbiegach, gdy podejście do niej zrobił Alejandro Jodorowsky.
Kanadyjczyk akcję ratunkową przeprowadził brawurowo. Tekst Herberta był przecież niczym Diuna – źródło cennej substancji. Reżyser i współscenarzysta wlał ją w piękną filmową formę, tworząc na planecie Arrakis efektowne spektakle. Owszem, spłycone do walki dobra ze złem z ekologicznym podtekstem i brzemieniem emocjonalnego spadku po przodkach, ale jednak wybitne. Oscary były zasłużone.
Teraz Villeneuve zabierze się do reżyserii kolejnej, jakże wyczekiwanej części Bonda, o której nie wiemy nic, a wielką niewiadomą podsycają plotki dotyczące rankingu pretendujących do roli agenta 007 aktorów.
James Bond przez ostatnie lata został poddany kilku rewolucjom. Największą z nich była przemiana charakterologiczna bohatera, z niewiernego kochanka zmieniającego dziewczyny niczym magazynki w broni w lojalnego partnera, poświęcającego życie dla ukochanej i ich wspólnego dziecka. Elektryzującym figlem było chwilowe zainstalowanie w miejsce Bonda na urlopie… kobiety.
Prawdziwa nawałnica jednak dopiero przed nami. Villeneuve to bowiem nie tylko kreator mrocznych widowisk science fiction i specjalista od artystycznej immersji. To też twórca merytoryczny. Specjalista od kreacji, u którego mesjanizm w bólach rodzi zwycięstwo nad ekstremalnie okrutnym światem.
Czekamy!