Co by było, gdyby ktoś zainicjował akcję "Kupuj u białych"? Zostałby nazwany rasistą, hitlerowcą i faszystem. Tymczasem w USA rozmachu nabiera akcja "Kupuj u czarnych". "Właścicielami biznesu są czarnoskórzy" - takie oznaczenia pojawiają się na szybach niektórych lokali w Waszyngtonie. Propagatorzy inicjatywy tłumaczą, że ma ona "pomóc zniwelować nierówności społeczne, których źródła sięgają jeszcze czasów niewolnictwa i segregacji". Nie wszystkim inicjatywa przypadła jednak do gustu.
To z powodu tych nierówności - jak argumentują zwolennicy akcji – dzielnice zamieszkane w większości przez czarnoskórych cechują się w USA statystycznie wyższymi wskaźnikami przestępczości, ubóstwa oraz niższymi zarobkami.
Inicjatywa "Buy Black" cieszy się od dwóch miesięcy zwiększoną popularnością, a amerykańscy konsumenci, na fali akcji Black Lives Matter, częściej szukają lokali, których właścicielami są Murzyni. Od 25 maja do 10 lipca na popularnym serwisie Yelp odnotowano ponad 2,5 mln zapytań o firmy należące do czarnoskórych. W analogicznym okresie poprzedniego roku było to 35 tys. Oznacza to ponad 70-krotny wzrost. W akcję w czerwcu włączył się Facebook, który zadeklarował przekazanie 200 mln USD na firmy i organizacje należące do czarnoskórych.
"Lepiej wydać dolara u swoich, o to chodzi" - przekonuje Troy Carter, który przy waszyngtońskiej stacji metra Chinatown rozdaje ulotki propagujące inicjatywę. Zdaniem młodego czarnoskórego aktywisty gospodarka jest kluczem do rasowej równości w USA.
- Biali mają start, jakiego czarnoskórzy w USA nie mają. Mają przez pokolenia gromadzony kapitał. My nie mamy, nasi przodkowie często nic nie mieli
– przekonuje.
- To my giniemy częściej na Covid-19, to my częściej tracimy pracę, to nam częściej upadają biznesy. Powinniśmy sobie w tym okresie szczególnie pomagać, zwiększać świadomość. Nie widzę w tym nic złego
- mówi Carter, który uczestniczył w czerwcu w waszyngtońskich zadymach po śmierci George’a Floyda..
W amerykańskiej stolicy za dnia "pokojowe" demonstracje po zmierzchu nie raz przeradzały się w zamieszki. Dochodziło do starć z funkcjonariuszami oraz plądrowania sklepów, w tym także tych których właścicielami są czarnoskórzy, jak White House Deli w pobliżu Białego Domu. Z obawy przed grabieżą większość lokali w centrum miasta zabito deskami. Ich właściciele i pracownicy wywieszali często na nich plakaty z hasłami protestów lub honorujące pamięć Floyda.
W Waszyngtonie zamieszkanym w większości przez Demokratów i czarnoskórych, po czerwcowych protestach niektóre sklepy, restauracje czy zakłady fryzjerskie poszły krok dalej, oznaczając się przy wejściu jako "biznes, którego właścicielem są/jest czarnoskórzy/y". Nie wszystkim się to jednak podoba.
- Nie podoba mi się do końca idea kierowania się rasą właściciela przy decyzji konsumenckiej. Wierzę jednak, że to gospodarka jest kluczem do rozwiązania wielu problemów społeczności afroamerykańskiej
– przekonuje Tom, mężczyzna, który przyjechał do pracy w Waszyngtonie 20 lat temu z Minnesoty i opisuje siebie jako konserwatystę i Republikanina.
Jego zdaniem "Buy Black" nie odniesie wielkiego sukcesu.
- To kropla. Biały zachód miasta i tak będzie w zdecydowanej większości kupował w swojej dzielnicy i znanych markach, też należących do białych. A czarnoskórzy na wschodzie i tak już teraz chodzą do swoich lokali i wspierają je
– stwierdza mężczyzna.
- Wszyscy liberałowie myślą tutaj w ten sam sposób i postrzegają świat wyłącznie przez kolor skóry. Jesteś czarny, to jesteś definicyjnie prześladowany, a jak jesteś biały to jesteś oprawcą. Ja się z tym nie zgadzam, to w XXI wieku szkodliwe uproszczenie
– deklaruje.