Do znudzenia i wbrew niedowiarkom na pytanie o to, dlaczego pojechałem na tę wojnę, odpowiadam zawsze: jechałem tam tylko na trzy dni, by zobaczyć, jak Kijów się poddaje i następuje koniec ukraińskiego świata. Trzy dni przeciągnęły się już w trzy lata, a koniec świata nadal nie nastąpił.
Przywykliśmy do tej wojny. Drażnią nas czasem spotkania z przypadkowymi Ukraińcami, którzy nie zachowują się tak, jak powinni, narzekamy na ukraińską „niewdzięczność”, słyszymy czasem polską odzywkę do ukraińskiego mężczyzny: „A dlaczego nie jesteś na froncie?”, a już do prawdziwego szału może doprowadzić prawych Polaków Wołodymyr Zełenski, układający się z Rafałem Trzaskowskim przeciwko Karolowi Nawrockiemu, czy mówiący wcześniej na forum ONZ o proputinowskiej postawie strajkujących rolników. Jakieś liczby dronów spadających na ukraińskie miasta nie robią już na nas wrażenia.
Ale skoro sami Ukraińcy przywykli do tej wojny, to jak tu się dziwić Polakom? Bo naprawdę zwykli mieszkańcy napadniętego kraju też żyją sobie normalnie – ale przypatrzmy się, jak ta normalność wygląda. Pamiętam, jak w Chersoniu, w okolicach mostu Antoniewskiego, rosyjski czołg przyczaił się z jednej strony Dniepru i średnio co godzinę strzelał na ukraiński brzeg rzeki. Rosjanie bali się, że inżynierowie wojskowi przeciwnika mogą szybko przerzucić most pontonowy w tym miejscu, więc profilaktycznie ostrzeliwali ulice po ukraińskiej stronie. Tylko że właśnie drogą pod tym mostem Antoniewskim codziennie jeździło kilka autobusów wiozących ludzi do pracy, po pomoc humanitarną, do lekarza. I pasażerowie siedzieli sobie jak gdyby nigdy nic w tym autobusie, ze znudzeniem przeglądając kolorowe filmiki na telefonach, nie licząc rachunku prawdopodobieństwa, czy aby teraz, w codziennej nudnej drodze, nie wyrwie ich z zamyślenia huk pocisku, który rozerwie pojazd i ich samych. Pamiętam to zblazowanie mieszkańców jadących autobusem, bo ja sam byłem wówczas w kamizelce kuloodpornej i w hełmie, spięty jak w najgorszych życiowych wyzwaniach, gdy wkoło nikt już nie zwracał uwagi na niebezpieczeństwo. Ot, wojna. A jednak ponad tym przyzwyczajeniem warto trzymać mocny szyld świadomości, że za naszą wschodnią granicą świat naprawdę pęka i się łamie. Na tę wyrwę w normalności spójrzmy przez pryzmat dwóch scen z tej wojny – jedna z pierwszych dni po inwazji, druga sprzed kilku tygodni.
Kijów w pierwszych dniach po inwazji wyglądał jak sceneria do postapokaliptycznego filmu. Połowa mieszkańców w popłochu opuściła miasto, a druga połowa zamieszkała w podziemiach – piwnicach, schronach, na stacjach metra. Czteromilionowe miasto straszyło zamkniętymi oknami, ciemnymi ulicami, w dodatku mgłą i szarzyzną ustępującej zimy. Na skrzyżowaniach zakwitły betonowo-drewniane konstrukcje – małe posterunki wojskowe, zamieszkane przez ponurych i wiecznie spiętych mundurowych.
W tamte dni około 2 tys. rosyjskich dywersantów żyło w Kijowie, ukrywając się za dnia i zbierając się nocą, by atakować Ukraińców od środka, z samego miasta. Wjeżdżając do stolicy Ukrainy, otrzymałem tylko ostrzeżenie od doświadczonego korespondenta wojennego: „Opuść miasto, Rosjanie zrobią tu drugi Grozny”. Na domiar wszystkiego, wśród krajobrazu przed ostateczną zagładą, w centrum opustoszałej metropolii widniały plakaty skierowane do... rosyjskich żołnierzy. Obrońcy założyli, że na ulice Kijowa wjadą już rosyjskie czołgi i na ten wariant przygotowali propagandę dla najeźdźców: „Putin przegrał, cały świat z Ukrainą”, „Nie giń za interesy swoich oligarchów” czy „Zamiast kwiatów czekają tu na ciebie nasze pociski”. Widziałem te szyldy w samym centrum miasta, które po prostu oczekiwało ulicznych walk i scen totalnego zniszczenia.
W piwnicach, w których spałem, odczytywałem analizy najtęższych ekspertów od Europy Wschodniej – o tym, kiedy i w jaki sposób upadnie Kijów, jak będzie instalowany tutaj nowy prorosyjski rząd i co dalej będzie się działo z przegraną Ukrainą. Zachowałem sobie niektóre wycinki z tamtych tekstów, by przypominały mi o naszej zupełnej nieświadomości podstawowych wydarzeń dziejących się wokół nas.
Ledwie dwa miesiące temu, czyli już pod koniec trzeciego roku największej wojny XXI wieku, byłem na froncie wschodnim (jak to brzmi, czy to podręcznik II wojny światowej?). W Kupiańsku, czy raczej wśród ruin, który kiedyś były miasteczkiem o nazwie Kupiańsk, wyparto ostatniego Rosjanina, trzymając wrogów na kilkaset metrów od miejscowości. Położenie Ukraińców jest tam na tyle dramatyczne, że w niektórych okopach kukły przebrane w mundury mają udawać przed rosyjskimi dronami, że pozycje obrońców są obsadzone pełnym składem ludzi – a niestety, nie są. Od żadnego mundurowego nie usłyszałem ani jednego dobrego słowa o prezydencie Zełenskim, a pamiętam przecież, jak w trzecim miesiącu pełnoskalowej wojny kucharz wojskowy w okopach puszczał każde przemówienie prezydenta na maksymalną głośność. Ani razu nie usłyszałem też opowieści o odzyskaniu Doniecka, Krymu czy już nawet wybrzeża nadczarnomorskiego – teraz za sukces uznawało się „ocalenie niepodległości”, a nie odzyskanie integralności terytorialnej. Miny moich przyjaciół, z którymi przechodziłem szlak w Siewierodniecku i Bachmucie, nie zdradzały już ani jednej iskierki entuzjazmu czy wysokiego wojskowego morale. Wojenni towarzysze – w przeciwieństwie do samych siebie sprzed roku, dwóch lat – nie dawali się także wciągać w polityczne rozmowy.
Z typowo polskim rozgorączkowaniem referowałem im, jak Berlin oszukuje Kijów, jak w Polsce zmienił się rząd i rozlicza sojuszników Ukrainy (na przykład Marcina Kuczmierowskiego z Rządowej Agencji Rezerw Strategicznych), jak ich rząd daje się wodzić za nos obietnicom z Brukseli. Patrzyli na mnie drętwo i obojętne, aż uśmiechnięty 22-letni „Żmija”, w świetle latarki krojący kiełbasę do kanapek, podziękował mi za wszystkie wywody krótkim stwierdzeniem, które trawię do dzisiaj.
Cała dziennikarska wiedza polityczna rozsypała się wobec prostej mądrości walczącego żołnierza. „Żmija” całe dorosłe życie spędził już na wojnie z Rosją. Z tymi chłopakami, którzy teraz, nawet w tej chwili, gdy Czytelnik trzyma „Gazetę Polską” w rękach, montują generator prądu w ziemiance pod Orichiwem, układają materac w piwnicach Chersonia czy czołgają się w skutej lodem ziemi pod Wowczańskiem, z tymi chłopakami nie pogada się już naszymi tradycyjnymi komentarzami i mądrościami z bezpiecznej i nadal zamożnej Polski. Sąd Ostateczny jednak trwa, tylko trudniej go jakoś uchwycić.
Przy wszystkich naszych słusznościach w ocenie Ukrainy, przy całej naszej irytacji i poczuciu zawodu postawą polityków z Kijowa, nadal ta największa wojna XXI wieku trwa i przypomina swoje poprzedniczki z I połowy XX wieku. Jako naród zaangażowany w pomoc broniącej się Ukrainie, jako tradycyjni przeciwnicy Rosji od początku tej wojny, karmiliśmy się wielkimi narracjami, z początku podlanymi euforią, a teraz nadmiernym sceptycyzmem i złością.