Dwa komputery w głównej siedzibie CBA - tak działał Pegasus w Polsce. Nie mógł ingerować w zawartość telefonu, a sądy świadomie dawały zgodę na inwigilację szyfrowanych komunikatorów - pisze dzisiejsza „Rzeczpospolita” o Pegasusie. Publikacja jest przełomowa, bo jak w soczewce skupia i dementuje mity, jakie od miesięcy powtarzano nt. oprogramowania. Obnaża też niedawne słowa sędziego Igora Tuleyi.
„Rzeczpospolitej” udało się dotrzeć do osób, które odpowiadały za ten system w Polsce. Po pierwsze, Pegasus to nie Pegasus, bo - jak czytamy - „w Polsce nadano mu inną nazwę - i tylko nią się posługiwano w materiałach niejawnych między służbami - związana jest z filmami Marvela; jest tajna, nie podajemy jej do publicznej wiedzy”.
I dalej: „system, który znajdował się w zaledwie dwóch komputerach, obsługiwało początkowo kilka osób, potem w sumie kilkanaście. - Przed wejściem, w specjalnych kasetkach trzeba było zostawić cały sprzęt elektroniczny. Wewnątrz, gdzie siedzieli operatorzy i technicy, non stop były włączone kamery, rejestrowały każdy ruch i słowo. Skopiowanie czegokolwiek i wyniesienie było niemożliwe - opowiada nam jeden z naszych rozmówców. Obowiązywały wyjątkowo rygorystyczne procedury bezpieczeństwa. Nie można było wyjść z pomieszczenia samemu, używając swojej karty dostępu. Funkcjonariusz biura techniki operacyjnej odnotowywał każde wejście i wyjście.
Rozmówcy „Rz” dementują, że Pegasus może zmieniać treści zawarte w inwigilowanym telefonie. - System nie ma takiej technologicznej możliwości.
- Nie może np. wpisywać nowych treści SMS-ów, modyfikować czy kasować już istniejących. Nie może czegokolwiek umieszczać na telefonie. Taka ingerencja i jakiekolwiek modyfikacje z zewnątrz są technologicznie niemożliwe
- podkreśla jeden z funkcjonariuszy (ergo sugestie prok. Ewy Wrzosek, że służby włamały się do jej telefonu, pozmieniały treść SMS-ów i tak sfałszowany materiał oddano do śledztwa).
"Opowieści o setkach osób masowo inwigilowanych Pegasusem to „bajki” – twierdzą rozmówcy "Rz" i podkreślają, że rzekoma lista polityków PiS inwigilowanych przez system w 99 proc. jest nieprawdziwa. - Wiemy, kto i w jakim celu rozpuszcza te plotki. Chodzi o walkę wyborczą w obozie Zjednoczonej Prawicy - mówi jeden z agentów.
„Rz” kontruje „nagminne opinie, że polskie przepisy nie pozwalają na wykorzystanie Pegasusa, a sądy nie wiedzą, że CBA stosuje właśnie ten system”.
„Kwestie kontroli operacyjnej reguluje art. 17 ustawy o CBA. Dla użycia Pegasusa najważniejszy jest punkt 4. Jak potwierdzają nasi rozmówcy, to na niego CBA się powoływało we wnioskach do sądu o zgodę na kontrolę operacyjną Pegasusem. Ten punkt mówi o „uzyskiwaniu i utrwalaniu danych zawartych w informatycznych nośnikach danych, telekomunikacyjnych urządzeniach końcowych, systemach informatycznych i teleinformatycznych”” - czytamy.
Okazuje się więc, że sąd, ilekroć wydawał zgodę na kontrolę operacyjną, wiedział, że CBA zamierza włamać się do komunikatorów internetowych, bo takie uzasadnienie wpisywano w każdym wniosku z wykorzystaniem Pegasusa.
- Sąd miał wiedzę, że konieczne jest zastosowanie kontroli operacyjnej, która pozwoli odczytać treści SMS czy rozmów figuranta prowadzonych przez komunikatory internetowe - mówi jeden z agentów.
Nie było też możliwości, aby we wniosku do sądu ukryć dane figuranta. - Nie było od tego ucieczki. Nie stosowaliśmy kontroli na tzw. „NN” - zapewniają funkcjonariusze.
W obliczu nowych informacji zabawnie brzmią słowa sędziego Igora Tuleyi sprzed zaledwie dwóch tygodni. Wówczas w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” sędzia przyznał, że jest "bardzo prawdopodobne, że wydał zgodę na użycie Pegasusa bez świadomości, jaki system będzie stosowany".
- Czuję się wykorzystany - wyznawał wtedy Tuleya.