Już dwa lata niegdysiejsze święte krowy ledwo zipią przy opozycyjnym żłobie, który gabarytami i zawartością nie przypomina wypasu, jaki mieli u władzy. Kiepsko się im wiedzie, zaliczają porażkę za porażką i nie potrafią wyjść z traumy. Za jedyne pocieszenie robiło 27:1, czym opozycja tak się zachłysnęła, że natychmiast chciała załatwić kilka spraw naraz.
Przypomnę, że to właśnie po wyborze Tuska na II kadencję przewodniczącego Rady Europy pojawiły się wielkie projekty polityczne opozycji. Najpierw w sondażach PO wyprzedziła PiS, potem Tusk miał „zaorać” Andrzeja Dudę w II turze wyborów prezydenckich.
Teraz można się głośno z tych planów pośmiać, ale wówczas liczni komentatorzy, nawet po prawej stronie, histeryzowali, że Kaczyński stracił instynkt i poszedł na bezsensowną wojnę. Pochwalę się, że jako jeden z nielicznych nie uległem histerii i twierdziłem to, co stało się faktem. Polska musiała się postawić Merkel i UE, aby uwiarygodnić zmianę kursu z podległej kolonii niemiecko-radzieckiej na suwerenne państwo. Gdyby Kaczyński uległ naciskom, straciłby argumenty w polityce wewnętrznej i międzynarodowej. Dziś PiS tłumaczyłby się między innymi z tego, że poparł niemieckiego kandydata, który chce do Polski wprowadzić uchodźców i grozi Polsce nałożeniem kar. Kaczyński poszedł jedyną słuszną drogą i mówił wprost, że Polska będzie Polską, a Tusk w UE znaczy tyle co paprotka. Nieoczekiwanie te ostanie słowa potwierdził Juncker, który stwierdził, że „prezydent” Europy jest zbędnym etatem i należy go połączyć z urzędem szefa KE. Znaczy to dokładnie tyle, że Tusk został przez Merkel przeżuty i wypluty, co nie jest niczym nowym.
Niemcy zawsze tak traktują gastarbeiterów, zwłaszcza na etacie kelnera.