Przypomnę, że to właśnie po wyborze Tuska na II kadencję przewodniczącego Rady Europy pojawiły się wielkie projekty polityczne opozycji. Najpierw w sondażach PO wyprzedziła PiS, potem Tusk miał „zaorać” Andrzeja Dudę w II turze wyborów prezydenckich.
Teraz można się głośno z tych planów pośmiać, ale wówczas liczni komentatorzy, nawet po prawej stronie, histeryzowali, że Kaczyński stracił instynkt i poszedł na bezsensowną wojnę. Pochwalę się, że jako jeden z nielicznych nie uległem histerii i twierdziłem to, co stało się faktem. Polska musiała się postawić Merkel i UE, aby uwiarygodnić zmianę kursu z podległej kolonii niemiecko-radzieckiej na suwerenne państwo. Gdyby Kaczyński uległ naciskom, straciłby argumenty w polityce wewnętrznej i międzynarodowej. Dziś PiS tłumaczyłby się między innymi z tego, że poparł niemieckiego kandydata, który chce do Polski wprowadzić uchodźców i grozi Polsce nałożeniem kar. Kaczyński poszedł jedyną słuszną drogą i mówił wprost, że Polska będzie Polską, a Tusk w UE znaczy tyle co paprotka. Nieoczekiwanie te ostanie słowa potwierdził Juncker, który stwierdził, że „prezydent” Europy jest zbędnym etatem i należy go połączyć z urzędem szefa KE. Znaczy to dokładnie tyle, że Tusk został przez Merkel przeżuty i wypluty, co nie jest niczym nowym.
Niemcy zawsze tak traktują gastarbeiterów, zwłaszcza na etacie kelnera.