Ostatnio pojawiło się wielu obrońców interesów klasy średniej. Nowa szefowa Nowoczesnej w wywiadzie dla „Krytyki Politycznej” stwierdziła, że jej partia chce być „ikoną klasy średniej i osób do niej aspirujących”. Po deklaracjach Katarzyny Lubnauer w zachwyt wpadła publicystka Eliza Michalik, która na portalu społecznościowym napisała: „Pierwsza przywódczyni i polityczka, która powiedziała, że Polska potrzebuje silnej, dużej klasy średniej. […] Ktoś wreszcie ma odwagę zaadresować swój polityczny przekaz nie tylko do najbiedniejszych, lecz także do tych, którym się udaje”. Dlaczego nagle klasa średnia otoczona została tyloma troskliwymi ramionami? Ponieważ obecna polityka gospodarcza ma uderzać w jej interesy, co ma być szkodliwe dla całego społeczeństwa, nie tylko dla średniaków. Najdobitniej wyraził to redaktor naczelny „Nowej Konfederacji” Bartłomiej Radziejewski, który uzupełnił listę „obrońców średniaków” o głos z prawej strony: „PiS jest raczej konsekwentny w dowalaniu klasie średniej i wciskaniu jej do jednego worka z bogaczami. Kwestia tzw. trzydziestokrotności jest tego kolejnym potwierdzeniem”.
Średniak Steve Jobs
Przyjrzyjmy się więc, kim są ci „średniacy”, których broni część komentatorów od prawej do lewej. Kroplą, która ostatnio przepełniła czarę, jest planowane na rok 2019 zniesienie limitu składek ZUS‑u. Obecnie przestają je płacić Polacy o rocznych dochodach przekraczających trzydziestokrotność średniej krajowej. Zdecydowanie przeciwni zniesieniu limitu są liberałowie i wolnorynkowa prawica. Wcześniej podobne głosy oburzenia z tych samych stron pojawiały się, gdy planowano wprowadzenie wyższych progów podatkowych dla osób zarabiających powyżej 120 tys. zł rocznie, czego finalnie nie zrealizowano. Tak więc mowa o osobach, których dochody brutto przekraczają 10 tys. zł miesięcznie. I to wyraźnie przekraczają, bo dla zarabiającego 11 tys. zł zniesienie limitu składek oznaczać będzie stratę 38 zł miesięcznie. Inaczej mówiąc, obrońcy „klasy średniej” biorą w obronę ludzi, których trudno nazwać „średniakami”. Według właśnie opublikowanego raportu KPMG osoby zamożne, czyli zarabiające powyżej 7,1 tys. zł brutto miesięcznie, to ok. 1,04 mln Polaków, a więc niecałe 3 proc. naszego społeczeństwa. Podobne wnioski płyną z najnowszej publikacji GUS‑u o strukturze wynagrodzeń w Polsce – osoby zarabiające powyżej 225 proc. średniej krajowej (niecałe 10 tys. zł) stanowią 4,8 proc. zatrudnionych. Możemy więc powiedzieć, że zarabiający 10 tys. zł i więcej należą do 5 proc. najbogatszych Polaków. Jak można nazwać ich średniakami?
W bardzo prosty – ułatwia to obowiązująca w Polsce definicja klasy średniej. Wbrew pozorom nie chodzi o osoby zarabiające w okolicach średniej krajowej, której i tak nie dostaje dwie trzecie Polaków. Bohdan Wyżnikiewicz w tekście „Klasa średnia rośnie w Polsce w siłę” dla portalu Obserwator Finansowy w 2015 r. określił cechy osób należących do klasy średniej. Otóż muszą one tworzyć miejsca pracy, kreować wzorce zachowań, tworzyć oszczędności, aktywnie uczestniczyć w życiu społecznym, kształtować opinie i mieć wpływ na legislację. Tak więc według kryteriów autora tekstu do klasy średniej idealnie pasowałby np. Steve Jobs. Trudno nie odnieść wrażenia, że Wyżnikiewicz pisze o elicie społeczeństwa. Według tych wyśrubowanych kryteriów autor do klasy średniej zaliczył Polaków zarabiających od 6 do 40 tys. zł miesięcznie, jednak w pięcioletnim okresie, licząc od 2010 r. Średnia krajowa wynosiła wtedy 3,2 tys. zł. A zatem mowa o osobach zarabiających powyżej 200 proc. średniej krajowej – obecnie to jakieś 6,3 proc. zatrudnionych.
Fałszywe założenia
Skoro według przyjętych założeń wychodzą tak absurdalne wyniki, to chyba coś jest nie tak z założeniami. Gdyby przyłożyć obowiązującą w Polsce definicję klasy średniej do krajów afrykańskich, to okazałoby się, że w Zimbabwe należał do niej Robert Mugabe i kilku jego najbliższych kumpli. Widać ewidentnie, że klasa średnia, nad którą troskliwie pochyla się Bartłomiej Radziejewski, to nie żadni średniacy, tylko klasa wyższa. Nie można przekładać standardów z bogatych krajów Zachodu wprost do dużo biedniejszej Polski. Dziwnym trafem jest to oczywiste, gdy mowa o grupach mniej zamożnych. Wtedy okazuje się, że pielęgniarka musi zarabiać 2 tys. zł, a nie w przeliczeniu 10 tys., tak jak w Wielkiej Brytanii, bo przecież w Polsce jest inny poziom rozwoju, inna produktywność, inna siła nabywcza pieniądza i tak dalej. Tymczasem w dyskusji o osobach zamożnych różnice w poziomie rozwoju czy kosztach życia w ogóle się nie pojawiają. O osobie zarabiającej 10 tys. zł nie można powiedzieć, że jak na Polskę jest zamożna, bo przeliczając na funty w Wielkiej Brytanii byłaby ledwo średniakiem. A więc należy ją w Polsce zaliczyć do klasy średniej. Proste? Przede wszystkim bałamutne.
Polskie klasy społeczne należy określić proporcjonalnie do naszego poziomu rozwoju. Robimy tak dokładnie z każdym innym wskaźnikiem ekonomicznym. Niemiecki Instytut Gospodarczy w 2012 r., badając klasę średnią w Niemczech, przyjął, że zaliczane są do niej osoby zarabiające 70–150 proc. średniej krajowej. Możemy zrobić ukłon w stronę Radziejewskiego oraz innych obrońców przyszywanych „średniaków” i zaliczyć do nadwiślańskiej klasy średniej osoby zarabiające 100–225 proc. średniej krajowej (czyli od 4347 zł do 9781 zł). Według tego założenia do klasy średniej należałoby 29 proc. polskich zatrudnionych, do wyższej górne 5 proc., a do niższej pozostałe dwie trzecie naszych rodaków. Czyż nie wygląda to dużo bardziej racjonalnie? Według tego podziału nikt z klasy średniej nie ucierpi na ewentualnym zniesieniu limitu składek ZUS‑u.
Złudzenie optyczne
Bez wątpienia Polska potrzebuje silnej klasy średniej. Jednak należy ją zbudować, wspierając tych, którzy do niej dopiero aspirują lub ledwo się w niej utrzymują, a nie tych, którzy de facto należą do klasy wyższej. Polska klasa średnia potrzebuje więc mieszkań na wynajem, wsparcia w opiece nad dziećmi, dobrej komunikacji publicznej i innych wysokiej jakości usług publicznych. Można je sfinansować m.in. dzięki wyższemu opodatkowaniu górnych 5 proc. społeczeństwa, które płaci relatywnie niskie podatki. A więc przeciwnicy wyższego opodatkowania górnych 5 proc. wcale nie dbają o interesy klasy średniej, wręcz przeciwnie – utrudniają jej budowanie.
Sformułowanie „klasa średnia” stało się więc w Polsce bardzo wygodną szatą, którą przywdziewają nie tyle najbogatsi Polacy, lecz także ci, którzy są zaraz pod nimi. Jak na polskie warunki naprawdę zamożni, ale usiłujący grać średniaków, bo kto by się wstawił za górnymi 5 proc., a za klasą średnią to już niejeden. W ten sposób ta „niższa klasa wyższa” zdobyła sobie całkiem liczne grono dbających o jej interesy. Nic więc dziwnego, że była przez lata jedną z najbardziej pieszczonych grup – podatki liniowe, ryczałtowe składki ZUS‑u, odliczanie kosztów na fikcyjnych samozatrudnieniach itd. Zgadzam się z Radziejewskim, że „powodzenie klasy średniej jest barometrem powodzenia nas wszystkich”. Szkoda tylko, że w Polsce za klasę średnią próbują uchodzić ci, którzy się już wdrapali na wyższy poziom. I przekonują tych pod nimi, że tak naprawdę wcale nie stoją wyżej, że to tylko takie złudzenie optyczne.