Wyszukiwanie

Wpisz co najmniej 3 znaki i wciśnij lupę
Reklama
,Ryszard Czarnecki,
09.08.2021 15:05

Słowo, uśmiech i siła

Ambicje w polityce to rzecz niezbędna, choć oczywiście niewystarczająca. Są one konieczne, aby coś osiągnąć, do czegoś dojść, realizować wielkie cele, przeprowadzać reformy, zdobywać i utrzymywać władzę. Nawet jeśli politycy nie zawsze mówią o tym prawdę. Wielu z nich je po prostu ukrywa – i nie ma w tym nic złego. Ważne, żeby je mieć.

Pamiętam, jak twórca Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego i przez pierwsze pięć lat prezes ZChN, marszałek Sejmu RP I kadencji, a wcześniej minister sprawiedliwości w rządzie premiera Jana Krzysztofa Bieleckiego prof. Wiesław Chrzanowski (1923–2012) mawiał, że jeżeli młody człowiek nie ma ciągu do władzy, pieniędzy i kobiet – to coś z nim jest nie tak. Zatem ambicje u ludzi młodych to rzecz naturalna. A u tych starszych? 

Ambicje w polityce, czyli jak Ludwik XVIII z Talleyrandem rozmawiał

Świetnie pokazuje to rozmowa, która odbyła się na początku XIX wieku we Francji między jej królem, mającym polskie korzenie Ludwikiem Stanisławem XVIII (1755–1824), zresztą potomkiem aż trzech królów Polski (ze strony ojca był prawnukiem dwukrotnego władcy Rzeczypospolitej Stanisława Leszczyńskiego, na cześć którego zresztą otrzymał drugie imię, a po kądzieli wnukiem innego naszego króla Augusta III Sasa i prawnukiem Augusta II Mocnego) a słynnym Maurycym Talleyrandem (1754–1838), zapewne najwybitniejszym francuskim politykiem i mężem stanu przełomu wieków. Chodziło o wojnę w Hiszpanii. Król usilnie namawiał Talleyranda, żeby Francja ją wypowiedziała. Talleyrand, przerastający monarchę, jeśli chodzi o doświadczenie polityczne i instynkt, o dwie głowy, był temu zdecydowanie przeciwny. Jednak jako mistrz dyplomacji i bądź co bądź poddany Jego Królewskiej Mości starał się odwieść króla od tej idei w jak najbardziej delikatny sposób. Stąd ich znamienny dialog. Minister Talleyrand do króla: „Sir, jestem już za stary na wojnę”. I odpowiedź Ludwika XVIII: „Nie, panie Talleyrand, pan bynajmniej nie jest na to za stary. Ambicje bowiem nie starzeją się nigdy”...

Ciekawe, że Talleyrand, mimo że dyplomata, niechcący popełnił straszną gafę: mówiąc, że jest za stary, chyba nie pamiętał, że król Francji jest niemal jego rówieśnikiem (polityk był od króla o rok starszy).

Ewolucja poglądów Maksymiliana Robespierre’a

Często krytykuje się u polityków zmiany poglądów czy partii politycznych. Cóż, tak dzieje się na całym świecie. Przy czym dotyczy to zarówno polityków trzecioligowych, jak i mężów stanu. Wielki Winston Churchill (1874–1965) wystąpił z Partii Konserwatywnej, zasilając szeregi jej przeciwników, aby po latach do niej wrócić – i zostać premierem Jej Królewskiej Mości.

Czasem jednak ta zmiana poglądów bywa tak radykalna, a nawet krwawa (sic!), że przechodzi do historii. Tak było w ciągu niespełna dwóch dekad w XVIII-wiecznej Francji. Oto król Ludwik XVI (1754–1793) wraz z królową Marią Antoniną (1755–1793) odwiedzili prestiżową francuską szkołę Collège Louis-le-Grand. Pogoda była upiorna, lało jak z cebra, wiał porywisty wiatr, król wraz z królową zdecydowali zatem, że jednak zostaną w karecie, choć przyjmą mowę hołdowniczą od jednego z uczniów. Władze szkoły wytypowały do mowy powitalno-hołdowniczej utalentowanego siedemnastolatka. Był rok 1775. Ów uczeń, który klęcząc na stopniach karety, składał w imieniu szkoły uniżone hołdy Jej Królewskiej Mości, nazywał się... Maksymilian Robespierre (1758–1794) i 18 lat później zagłosował za wyrokiem śmierci na tymże Ludwiku XVI! 

Zostawmy francuskie

królobójstwo podczas rewolty zwanej przez jednych Francuzów wielką rewolucją francuską, a przez innych wielką rewolucją antyfrancuską i wróćmy do świata dyplomacji. Ktoś kiedyś w naszym kraju powiedział, że „dyplomaci i kurtyzany to dwa najstarsze zawody świata, zagrożone w dzisiejszych czasach konkurencją ze strony dyletantów”. To stwierdzenie jest dla dyplomatów raczej niemiłe, ale przecież miło już było, miło się skończyło. Jak pisał poeta Władysław Broniewski (1897–1963), „ulica Miła wcale nie jest miła”.

Liczy się przede wszystkim siła 

Prawdę mówiąc, z licznych wywodów na temat dyplomacji najbardziej podoba mi się stwierdzenie zamordowanego w zamachu prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki Johna Fitzgeralda Kennedy’ego (1917–1963), który stwierdził: „Ani uśmiechy, ani zagniewane twarze, ani dobre intencje, ani ostre słowa nie zastąpią zwyczajnej siły”.

Mam inne wrażenie niż grecki prawnik Iason Evangelu, który dość idealistycznie – albo hipokrytycznie – stwierdził onegdaj: „Dobry dyplomata celowo idzie prostą drogą”. Prawdę mówiąc, stwierdzenie to wydaje mi się nawet wręcz zaprzeczeniem pracy dyplomatycznej. Od chodzenia prostą drogą raczej są księża i męczennicy, a nie dyplomaci.
Wysoko poprzeczkę zawiesił dyplomatom hiszpański filozof i pisarz Ramón Gómez de la Serna (1888–1963).

Mawiał on bowiem, że: „dyplomata jest zaszczepiony przeciw niedyskrecjom szampana”. Znam zupełnie inne przypadki w świecie dyplomacji, choć to się akurat zmieniło, bo trzeba przyznać, że w dyplomacji PRL-owskiej w porównaniu z III i IV RP zwyczajnych moczymordów było dużo więcej.

Oczywiście dyplomaci poruszają się w określonej, mocno limitowanej sferze działań. Grają na boisku wyznaczonym przez innych. A jak mówi amerykańskie przysłowie, z jajecznicy nie zrobisz jajek.

Pies, kamień i dyplomacja

W starożytnym Egipcie, w okresie Ramessydów, powstał tekst mądrości. Przypisywany jest on pisarzowi i mędrcowi żyjącemu w czasie XX dynastii Nowego Państwa, który mieszkał w mieście Achmim. Amenemope, syn Kanachta, ma być ponoć (jest to kwestionowane) autorem „Instrukcji Amenemopa”. Tam właśnie znajdziemy rzecz może banalną, ale bardzo aktualną: „Nie biednieje człowiek, gdy się uprzejmie odzywa”.

Zostawmy jednak te starożytne mądrości. Dwudziestowieczny podróżnik, pisarz i dziennikarz Harry Caskie Stinnett (1911–1998) zauważył kiedyś, jakże słusznie, że „gdy dobry dyplomata mówi komuś, by poszedł do diabła, ten zaczyna się cieszyć na perspektywę podróży”. To stwierdzenie pokazuje świat dyplomacji jako intelektualną elitę. W praktyce bywa różnie, choć akurat w ostatnich dekadach nastąpił wyraźny postęp w tym zakresie.

Pierwszy prezydent USA, który stał się częścią popkultury, czyli wspomniany już tutaj J.F. Kennedy, uważał, że to siła determinuje politykę międzynarodową, a nie dyplomacja. Też tak uważam od lat, ale mam jedno zastrzeżenie. Otóż nawet największa siła musi być używana zgodnie z pewnym planem i zwykłym zdrowym rozsądkiem. Siła jest w jakimś celu, nie jest siłą dla siły. Dlatego też podoba mi się duńskie przysłowie, które mówi: „masło nie zaszkodzi żadnej potrawie, a rozsądek żadnemu działaniu”.

Te rozważania chciałbym zakończyć słowami, które wydają się pasować do wszystkich epok. Oto ten cytat:

„Diplomacy is the art of saying »nice doggie«, until you can find a rock”. W tłumaczeniu na polski brzmi to następująco: „Dyplomacja to umiejętność mówienia: »dobry piesek«, dopóki nie znajdzie się kamienia”. Autorem tych słów jest prawdopodobnie Wynn Catlin, ale przypisuje się je też dziennikarzowi Walterowi Trumbullowi. Pozwalam sobie zadedykować je kierownictwu naszego MSZ.


 

Reklama