Żadnej wspólnej listy totalnej opozycji nie będzie. Mimo zaklęć Donalda Tuska nie mają takiego projektu nie tylko politycy PSL – co ostatnio publicznie przyznał poseł tej partii Marek Sawicki – ale i działacze samej Platformy. Doświadczenie ze wspólnymi listami, jakie totalni wynieśli z poprzednich wyborów do Parlamentu Europejskiego, uczy ich bowiem, że tylko na tym tracą. Jedna lista opozycji reprezentująca szeroki blok układu postkomunistycznego, nazywany dla zmylenia wyborców „demokratycznym”, jest jedynie potrzebnym Tuskowi postulatem dla polaryzacji sceny politycznej.
Fakt, że taki blok nie powstanie, nie ma dziś znaczenia – chodzi o ostry, jednoznaczny podział sceny politycznej, bez niuansowania wewnętrznych różnic programowych czy światopoglądowych, bo te, jak wiemy, w polityce lidera PO nie mają żadnego znaczenia. Polaryzacja sceny politycznej oparta na nienawiści wydaje się dziś jedynym celem strategii Tuska. Nic innego nie ma do zaoferowania – widać to na jego spotkaniach, gdy wije się, odpowiadając na pytania o konkrety. Często też przekonać się można, że lider PO ma niewielkie pojęcie o realiach życia w Polsce. Niedawno w Ostrowie Wielkopolskim wydało się, że nie wie, kto odpowiada za szkolnictwo wyższe. Nie ma też wiedzy, że większość emerytur nie jest już opodatkowana. Na pytanie, czy nie warto by znieść podatku PIT od emerytur, Tusk najpierw przyznał rację, po czym stwierdził, że na pewno nie będzie to jedna z pierwszych decyzji jego rządów. Abstrahując od niewiedzy lidera PO – podniesiona przez PiS kwota wolna od podatku niweluje podatek od większości emerytur – była to klasyczna deklaracja polityka PO – po ewentualnym zwycięstwie totalnych żadnych przywilejów dla zwykłych Polaków nie należy się spodziewać. To ujęcie (że na pewno nie będzie to jedna z pierwszych decyzji) należy czytać bowiem tak: ani pierwsza, ani ostatnia. Nikt tam nie udaje, że chodzi o to, by ludziom żyło się lepiej. Nie po to totalni walczą z rządem Prawa i Sprawiedliwości i nie przedstawiają żadnego programu wyborczego. Dlatego też tak jednoznacznie stawiają na szczucie i nienawiść – emocje mają przykryć to, co stanie się, gdy poprzez ich uruchomienie i utrwalenie ewentualnie mieliby wygrać wybory. Wystarczy zresztą zajrzeć do mediów społecznościowych, by przeczytać, jak zwolennicy, działacze i politycy PO obarczają odpowiedzialnością za wysoką inflację nie działania Rosji i wojnę na Ukrainie, lecz społeczną politykę rządu Zjednoczonej Prawicy.
POstkomuna nie tylko nie ma pozytywnego programu dla Polaków, więcej, ma program negatywny, niosący przemoc. I to też mówią wprost i prezentują w praktycznym działaniu.
Bojówki PO organizowane przy okazji każdego spotkania Jarosława Kaczyńskiego z wyborcami, usiłowanie zakłócania tych spotkań – to tylko jeden z przejawów tej strategii.
Język gróźb kierowanych nie tylko pod adresem polityków PiS, ale i ich wyborców, jest kolejnym. Ten język agresji i wrzaski aktywistów przesuwają granicę przyzwolenia na przemoc w życiu publicznym. W ich świecie politycy i wyborcy PiS to w zasadzie przestępcy, którzy „będą siedzieć”, zostaną wyrzuceni z pracy – jak dziennikarze, którzy wyłamują się z propagandowego frontu Postkomuny, albo urzędnicy pracujący pod rządami PiS. Nic dziwnego, że budując taką atmosferę w kraju, Donald Tusk i jego poplecznicy zbierają żniwo, także w postaci przypadków bezpośredniej agresji, w myśl skrajnie budowanego nastroju anty-PiS. Napaść na biuro poselskie Jarosława Kaczyńskiego czy potem na kolejne biura posłów PiS, przedziurawianie opon w samochodzie – jak to się zdarzyło w ostatnich dniach jednej z posłanek Zjednoczonej Prawicy – oto dorobek tej polityki totalnych. Dążą z zimną krwią do budowania agresji między Polakami i mają tego efekty. Zalew gróźb, inwektyw, języka przemocy w mediach społecznościowych w wykonaniu fabryk trolli, jakie uruchamiają, a niekiedy wprost pod nazwiskami działaczy Postkomuny – wygląda to tak, jakby oszaleli z nienawiści. Ale w tym szaleństwie jest metoda – jedyna, na jaką ich stać i jedyna już, jaka może integrować elektorat PO.