„Nie wiesz, kim jestem” i „Ja ci jeszcze pokażę” – to dwie najpopularniejsze frazy używane przez zakompleksionych pajaców jakiejkolwiek władzy, którym – jakimś specjalnym trafem – udało się dochrapać kawałka znaczenia.
Miewałem takie sytuacje w swoim dziennikarskim żywocie i zauważyłem, że im większy kurdupel władzy, tym bardziej się srożył. Z sadystyczną nieomal satysfakcją przekłuwałem takie baloniki, z których na końcu wyłaziły strach i bezsilne miauczenie. Najlepszą metodą edukowania takich zadufków jest bezwzględne pokazywanie im właściwego ich naturze miejsca.
Jeśli zastanawiają się Państwo, do czego „piję”, to chciałbym zwrócić uwagę na przypadek dziennikarza „Gazety Lubuskiej”, który bez specjalnych lęków dobrze opisał patologiczne mechanizmy działające w tamtejszym Wojewódzkim Ośrodku Ruchu Drogowego. Ten przypadek, a raczej wszystko, co stało się po cyklu publikacji na ten temat, pokazuje, jak szybko władza potrafi palnąć do głowy osobnikom, którzy z natury predestynowani są do zamiatania chodników i rozdawania przechodniom ulotek. Jeśli takie indywiduum wdrapie się nieco wyżej, natychmiast zaczyna pokazywać bliźnim, jak bardzo nad nimi góruje i jak wiele od niego zależy. Znam dobrze urzędniczków i kacyków kręcących rozmaite lodziki w strukturach samorządowych. Szczególnym przypadkiem do takiego studium są sejmiki wojewódzkie, które mają wpływ na spore środki finansowe, a ich marszałkowie uznają się często za postaci wybitne. Przyglądałem się na przykład takiemu Markowi Sowie, który – z ramienia Platformy Obywatelskiej – został onegdaj marszałkiem województwa małopolskiego i pełnił swoją funkcję z pietyzmem ostrzegającym z dala, że „bez kija to nawet nie podchodź”. Człek ów dochrapał się swojej funkcji wcale nie z tytułu jakichś nadzwyczajnych zasług i przymiotów umysłu, wystarczył fakt, że był bratem księdza Kazimierza Sowy, a ksiądz Sowa był wtedy w nadzwyczajnej komitywie z Pawłem Grasiem, Graś natomiast był najbliższym kapciowym Donalda Tuska.
W przypadku lubuskim mamy do czynienia z pełnym oburzenia pismem rzecznika sejmiku wojewódzkiego, który próbuje wystraszyć redaktora naczelnego „Gazety Lubuskiej” i tym samym spowodować zatrzymanie serii publikacji o podległym sejmikowi WORD-dzie. Przypadki głuptasów pełniących rozmaite funkcje, gdyby je spisać, zajęłyby opasłą książkę, jednak postawa urzędniczyny z sejmiku lubuskiego pokazuje, że są jeszcze miejsca i ludzie, którym wydaje się, że wraz z niezasłużonymi awansami spływa na nich niepojęta światłość i moc. Oczywiście możemy śmiać się z zawoalowanych pogróżek serwowanych przez gryzipiórka wobec dziennikarza, jednak z całego zdarzenia płynie i głębsza refleksja: skoro znajdują się tacy, którzy próbują zastraszać niezależnych dziennikarzy, to znaczy, że jednak taka metoda bywa skuteczna. I tu przychodzi zupełnie niewesoła refleksja: w dziennikarstwie funkcjonuje niestety zasada nazwana przeze mnie „regułą piramidy”. O ile autorzy publikacji w mediach silnych, o ogólnopolskim zasięgu, są oczywiście bronieni przez siłę swoich redakcji, rozgłos i możliwości toczenia równej walki na argumenty, to jednak im bardziej zagłębiamy się w Polskę powiatową, tym więcej pojawia się nacisków i nieukrywanych wcale gróźb. Lokalne kliki naprawdę potrafią się rozprawić z niepokornym i dążącym do prawdy dziennikarzem. Inna rzecz, że w tej Polsce powiatowej powszechnie funkcjonuje mechanizm uzależniania mediów od pieniędzy – w różnych formach – przekazywanych przez samorządy. To skutkuje swoistym jedwabnym kneblem, który sprawia, że o aktualnie panującej władzy nie pisze się źle. Co tu jednak szukać w Polsce lokalnej, skoro w moim macierzystym Krakowie taki mechanizm z patologiczną skutecznością kwitnie sobie w najlepsze. Konia z rzędem temu, kto w rachitycznej krakowskiej prasie znajdzie teksty odsłaniające kulisy funkcjonowania kliki skupionej wokół postkomunistycznego prezydenta miasta Jacka Majchrowskiego. Mechanizm setek fuch dla lokalnych dziennikarzy, nieformalne powiązania i zwykły nepotyzm sprawiają, że nieudolny i leniwy Majchrowski jest praktycznie nietykalny, a krakowskie media wychwalają jego rzekome zasługi, podczas gdy miasto tonie w korkach i jest opanowane przez deweloperów, którzy potrafią zniszczyć każdy zakątek wolnej przestrzeni. Nader podejrzane spalenie się nowego miejskiego archiwum nigdy nie spowodowało nawet namiastki dziennikarskiego śledztwa w lokalnych mediach. Rachityczne, z powodu upadku czytelnictwa i nieudolności redaktorów naczelnych, media skupiają się na tym, za co z urzędu miasta mogą popłynąć reklamy i dotacje. Skoro zatem w Krakowie patologiczne powiązania pomiędzy lokalną władzą a mediami funkcjonują z doskonałym (dla władzy) skutkiem, to czego możemy spodziewać się po Polsce powiatowej?
Ostatnio zresztą dziennikarstwo polskie systematycznie chyli się ku upadkowi i dominują w nim postawy łasych na frukty władzy nieudaczników zawodowych, którzy drogi do „karierek” wydeptują sobie okadzaniem rozmaitych kacyków. To jednak temat na zupełnie inne już rozważania. Jeżeli „Gazeta Lubuska” nauczy urzędników z lokalnego sejmiku nieco rozumu, to znak, że dziennikarstwo nie do końca jeszcze pogrążyło się w rynsztoku. A zatem trzymam kciuki.