Wyszukiwanie

Wpisz co najmniej 3 znaki i wciśnij lupę
,Wiktor Świetlik
06.08.2025 15:00

Jak Dino zaatakowało Wilanów

O tym, że ktoś wypadł z obiegu, jest obiektem kpin albo wszyscy mają go dość, często zainteresowani dowiadują się ostatni. Mam wrażenie, że tak jest z mieszkańcami podwarszawskiego Wilanowa, a także formującym ich medium, czyli „Gazetą Wyborczą”.

Tak naprawdę niniejszy tekst nie będzie tylko o Wilanowie i jego mieszkańcach. Przynajmniej nie w ścisłym znaczeniu jako warszawskiej dzielnicy, a właściwie jej części, czyli Miasteczka Wilanów. Będzie o dużej części Polski, najczęściej tej miejskiej, korporacyjnej. Zamieszkującej mieszkania nazywane apartamentami, nawet jeśli mają po 35 mkw. Pracujących w otwartych przestrzeniach, przedzielonych ściankami, we współczesnych korporacjach, czyli tak zwanych open space’ach. Ale nie tylko o nich. Chodzi tak naprawdę o pewien stan mentalny, pewną aspiracyjność i brak samodzielności intelektualnej, które mają przemożny wpływ na wybory Polaków, a ostatnio stały się zagrożeniem dla demokracji. Wszystko przez wybory, których ta grupa dokonuje. Zostawmy jednak na chwilę politykę.

Jak pod Przasnyszem

Skupmy się na potworze. Nazywa się Dino. To biały dyskont ze spadzistym dachem, z parkingiem średniej wielkości na zewnątrz. Podobne sklepy pojawiają się na osiedlach mieszkaniowych zarówno tych bogatych, jak i biednych w całym świecie Zachodu. Ten konkretny jednak przeszkadza. Nie pasuje do otoczenia, bo nie odpowiada tamtejszej luksusowej architekturze. To nie żart, to cytat. Nie wtapia się w architekturę krajobrazu. Przez niego będą korki, na co zwracają uwagę ludzie, którzy kupili mieszkania w dzielnicy pozbawionej połączenia tramwajowego, kolejowego i metra. Tak fatalnie skomunikowanej, że 10 km, które łączą ją z centrum, pokonywali do niedawna w takim czasie, w jakim inni pokonują kilkadziesiąt kilometrów. Padło jeszcze kilka argumentów, choć nigdzie nie wskazano faktycznej przyczyny.

Najbliżej była „Gazeta Wyborcza”, gdy z pogardą pisała, cytując anonimowe wypowiedzi, że „Dino to nie ich liga”. Bo wygląda jak pod Przasnyszem. Bo przypomina kurnik. Dlatego mieszkańcy wystąpili do wojewody z wnioskiem o cofnięcie pozwolenia na budowę. Czy więc na pewno chodzi o kształt nowej budowli albo jej uwarunkowania architektoniczne? Czy może raczej o to, że chodzi o sieć handlową kojarzoną dotąd głównie ze sklepami na prowincji? Jeśli ktoś ma wątpliwości, zapraszam do pewnej zabawy intelektualnej. Wyobraźmy sobie, że w identycznym budynku miałby się znaleźć sklep odzieżowy marki premium, salon samochodowy albo wielki sushi bar. Raczej pewne jest, że wówczas budowla nie przeszkadzałaby mieszkańcom Wilanowa ani ich medialnym wypustkom. Kto wie, może wtedy doceniliby prostotę i funkcjonalność nowej konstrukcji.

Duma i uprzedzenie

Mieszkańcy Wilanowa po prostu wstydzą się owej prowincjonalności. A sami? A sami prowincjonalni nie są, przynajmniej w kompletnej ułudzie, w zamkniętym świecie mediów, korporacyjnych pogaduszek, grup na WhatsAppie, seriali i portali, w których zostali zamknięci.

Przede wszystkim nie zdają sobie sprawy z dwóch rzeczy. Po pierwsze ich miejsce zamieszkania nie jest żadną elitarną enklawą. Miasteczko Wilanów to miasto fasada. Enklawa dla ludzi, którzy marzyli o Zachodzie, a obudzili się w katalogu Ikei z 2010 r. Kiedy kupowali swoje mieszkania, faktycznie mamiły ich prospekty królewskich ogrodów i tym podobnych bajek. Te monarsze atrybuty zakrywały przykre fakty: gęstość zabudowy, brak komunikacji, brak zobowiązań rozwojowych okolicy. Zastąpiła to ułuda i tu trzeba przyznać rację tym, którzy twierdzą, że to, jak ludzie mieszkają, często określa resztę. Mieszkańcy Wilanowa swoje betonowe bloki nazywają rezydencjami. W rzeczywistości to zwykłe mieszkania, kupione na kredyt i często kosztem niewolniczej pracy.

Miasteczko zostało wielokrotnie równo zjechane przez fachową prasę za to, że nie ma nic wspólnego ze swoimi założeniami. Jest wielką sypialnią zbudowaną na terenie dawnych ogródków działkowych i chaszczy, bez wcześniejszego przygotowania infrastrukturalnego miasta do jej obsługi, a także z pogwałceniem wielu obietnic. Szczególnie tej, że to będzie osobna tkanka miejska, tętniąca własnym życiem. To zwykła sypialnia na obrzeżach miasta. Nazwy typu „Royal” na budynkach tego nie zmienią.

Prole, a nie elita

Drugą ułudą jest samo poczucie elitarności u tych ludzi. Oczywiście sprawa dotyczy wszystkich polskich korpoludków tak chętnie oddających głos na obecnie rządzących. To tak naprawdę współczesny proletariat. Tak opisuje go konserwatysta Patrick Deneen, autor książki o upadku liberalizmu, jak i tragicznie zmarły lewicowy krytyk kapitalizmu Mark Fisher. Tak, trzeba przyznać, że opisał ich dużo wcześniej znany stalinista i pupil „Gazety Wyborczej” Zygmunt Bauman, pisząc o współczesnych nomadach. To grupa ludzi, których największymi zaletami są życiowa mobilność i pracowitość. Mobilność sprowadza się do tego, że przeprowadzili się do miasta albo z wielkiej płyty do nowych osiedli, by zaspokajać swoje aspiracje i szukać bardziej dostatniego życia. Praca i zarobki wywołują aspiracje, które wymuszają często życie ponad stan, kredyty i ogromne przywiązanie do prestiżu, utożsamianego z marką samochodu czy dzielnicą.

Kolejną ich cechą są mała samodzielność i ograniczona decyzyjność. Brak budowy własnego światopoglądu, kierowanie się odruchem stadnym, łatwe poddawanie się manipulacji. Powielanie tego, co modne, obawa przed wykluczeniem przez grupę. Z tym wiąże się też dysonans, kiedy ktoś z grupy się wyłamuje albo pojawia się ktoś spoza niej, niereprezentujący jej wartości. Wtedy łatwo o agresję. Tak jak na Wilanowie, kiedy ci niby spokojni obywatele aspirujący do klasy średniej dostają spazmów agresji, gdy pojawia się samochód z nieakceptowanymi przez nich poglądami albo polityk, z którym się nie zgadzają, na przykład Oskar Szafarowicz. 

I to już cała historia. Poza jednym. Ich świat obumiera. To, co było modne, staje się antymodne, a oni już nie nadążą. TikTok wypełniają filmy kręcone przez różne dzieciaki, które proponują wilanowianom żartobliwe projekty Dino, dopasowanego do ich potrzeb. Wilanów, tak jak wrocławskie Jagodno, lansowane na mekkę polskich demokratów, dziś kojarzy się z miejscem, gdzie nie myśli się samodzielnie, gdzie aspiracje zastępują refleksję, a uprzedzenia mają maskować kompleksy. Stało się to śmieszne i memiczne. Ale oni tego nie widzą.

Tak jak nie dostrzegają tego dziennikarze „Gazety Wyborczej” – eksponując uprzedzenia swojego osiedla wobec małych miejscowości, nie ośmieszyli tych ostatnich, tylko siebie i wspomniany Wilanów. I jeszcze nieraz to zrobią, bo potencjał mają ogromny.