Światowe Forum Ekonomiczne co roku przypomina nam, że poza Europą również toczy się bardzo bogate życie gospodarcze. Po upadku bloku wschodniego musieliśmy dokonać trudnego przeorientowania gospodarki na Zachód. Po pierwsze to na Zachodzie znajdowali się nasi docelowi sojusznicy, po drugie nasz największy dotychczasowy kontrahent, czyli ZSRS, wpadł w gigantyczne problemy gospodarcze. Operacja ta nie była łatwa – po 1945 r. wypracowaliśmy nieefektywną w kapitalizmie kulturę organizacji, nasze standardy produktów nie przystawały do gospodarki rynkowej, a niemal wszystkie sieci kontaktów znajdowały się na Wschodzie. Mimo tych trudności polska gospodarka dokonała radykalnego proatlantyckiego zwrotu i w zasadzie już dekadę później byliśmy krajem Zachodu. Odbyło się to zresztą przy olbrzymich kosztach społecznych. Problem w tym, że to przeorientowanie gospodarki w kierunku zachodniej Europy wyszło nam aż za dobrze. Obecne kierunki polskich relacji gospodarczych wyglądają tak, jakby poza Unią Europejską niemal niczego już nie było.
Jajka w jednym koszyku
Gospodarczo jesteśmy w olbrzymim stopniu uzależnieni od Unii Europejskiej. W 2016 r. nasz łączny eksport był wart 184 mld euro, z tego towary i usługi za 146 mld euro trafiły do krajów UE. Inaczej mówiąc, prawie 80 proc. naszego eksportu trafia do państw członkowskich UE. Polski eksport do Niemiec w 2016 r. wyniósł 61 mld euro, co stanowi jedną trzecią całej naszej sprzedaży zagranicznej. Tak więc nasza gospodarka w dużym stopniu zależy od liczby zamówień z jednego tylko kraju. Także bezpośrednie inwestycje zagraniczne nad Wisłą są bardzo słabo zdywersyfikowane. W 2016 r. w sumie miały one wartość 187 mld dol., z tego za połowę odpowiadały trzy unijne kraje: Holandia, Niemcy i Francja. W pierwszej dziesiątce zagranicznych inwestorów w Polsce nie znajdował się żaden kraj spoza UE, a w pierwszej dwudziestce były tylko dwa spoza Europy – dwunaste USA i dwudziesta Japonia.
Wielu komentatorów nie widzi w takiej strukturze relacji gospodarczych niczego złego. W końcu jesteśmy bardzo mocno podpięci pod jeden z najlepiej rozwiniętych i najbezpieczniejszych obszarów na świecie. Bez wątpienia to nieporównywalnie lepsza sytuacja niż uzależnienie gospodarcze od zacofanego i autorytarnego bloku wschodniego. Jednak także uzależnienie gospodarcze od zachodniej Europy ma swoją cenę. Po pierwsze, dotkliwie odczujemy każdy kryzys, który dotknie czołowe kraje Europy Zachodniej, a szczególnie Niemcy. Jesteśmy więc zależni od koniunktury w dość niewielkim w sumie obszarze świata. Po drugie, tak mocne wpływy gospodarcze wystawiają nas na naciski polityczne ze strony największych odbiorców naszego eksportu oraz inwestorów. A bardzo bliskie położenie wzmaga jeszcze ten fakt, gdyż niektóre nasze interesy geopolityczne nie idą ze sobą w parze. Po trzecie wreszcie, tak radykalne zwrócenie się gospodarki w jedną stronę utrudnia jej dostęp do rozwiązań i technologii powstających w mniej eksplorowanych przez nas krajach świata. Ewidentnie rysuje się więc potrzeba znalezienia nowych kierunków naszych międzynarodowych stosunków gospodarczych, które przynajmniej częściowo zbilansowałyby dominację zachodnioeuropejskiego kapitału nad Wisłą.
Kierunek Azja
Coraz więcej jest przesłanek mówiących, że w przyszłej perspektywie budżetowej UE będziemy mieli bez porównania mniej środków niż w obecnej. Musimy więc znaleźć nowe źródło kapitału, gdyby po 2020 r. zaczęło nam go brakować. Oczywiście najlepiej, gdybyśmy mogli finansować rozwój z własnych środków, ale warto mieć też alternatywę. Tymczasem istnieje kraj, którego obywatele wręcz śpią na kapitale i nie za bardzo wiedzą, co z nim zrobić – to Japonia. Wzrost gospodarczy w Japonii od lat 90. ślimaczy się niemiłosiernie, więc inwestorzy nie mają tam zbyt wielu atrakcyjnych możliwości do lokowania kapitału. Z drugiej strony to kraj niezwykle zamożny, z niemalże nieistniejącym bezrobociem. Gospodarstwa domowe mają więc olbrzymie oszczędności, które na potęgę pożyczają państwu. Dług publiczny w Japonii wynosi monstrualne 250 proc. PKB, jednak prawie cały należy do obywateli i podmiotów krajowych, więc nikt się nim specjalnie nie przejmuje. Po prostu kupowanie państwowych obligacji stało się najpopularniejszym sposobem inwestowania – jednak jest to inwestowanie wyjątkowo mało zyskowne, gdyż rentowność japońskich papierów dłużnych jest bardzo niska. Tymczasem bezpośrednie inwestycje japońskie nad Wisłą w 2016 r. miały wartość zaledwie 770 mln dol. – jak na jedną z największych gospodarek świata, to bardzo niewiele. Sprawna dyplomacja gospodarcza mogłaby przyciągnąć przynajmniej część olbrzymich japońskich oszczędności, gdyby stworzyć inwestorom instytucjonalne ramy inwestowania nad Wisłą (np. polsko-japoński fundusz).
Poza kapitałem polskie firmy muszą też importować technologie. Idealnym źródłem technologii dla Polski jest Korea Południowa. To kraj, który jeszcze niedawno, bo w połowie XX w., był jednym z najbiedniejszych krajów świata, więc nie jest starym mocarstwem, lecz państwem wciąż próbującym dogonić ścisłą czołówkę. Firmy koreańskie same do niedawna zmagały się z niską produktywnością oraz łatką producentów wyrobów niskiej jakości. Mogłyby więc wiele nauczyć naszych przedsiębiorców. Koreańskie firmy, takie jak LG, Samsung, Kia czy Hyundai, to giganci w swoich branżach, jednak ich wyroby charakteryzują się co najwyżej przeciętną ceną. Koreańskie technologie byłyby więc w finansowym zasięgu naszych firm oraz ich klientów. Technologie można importować albo poprzez bezpośredni ich zakup, albo w wyniku tworzenia konsorcjów. Polskie i koreańskie mają już doświadczenie w tworzeniu wspólnych konsorcjów – chociażby w obszarze energii wiatrowej czy internetu szerokopasmowego. Żeby polsko-koreańskie konsorcja zaczęły powstawać na dużą skalę, musiałaby w Korei funkcjonować instytucja, która kojarzyłaby nasze firmy. Do tego zadania przeznaczone są zagraniczne biura handlowe (ZBH) zakładane w krajach całego świata przez Polską Agencję Inwestycji i Handlu. Problem w tym, że PAIiH akurat w Korei... nie otworzył ZBH. To bardzo duży błąd, bo Korea Południowa mogłaby być naszym czołowym partnerem gospodarczym.
Dywersyfikacja, głupcze!
ZBH na szczęście funkcjonuje w Indiach – choć tylko jedno, w Delhi. Indie potencjalnie mogłyby być jednym z ważniejszych odbiorców naszego eksportu. To obecnie drugi najludniejszy kraj świata (1,3 mld obywateli), jednak według prognoz ONZ-etu w 2030 r. pod tym względem wyprzedzą Chiny. Ich poziom rozwoju jest jak na razie dość niski (PKB per capita jest jakieś cztery razy niższy od polskiego), jednak dość szybko pnie się w górę – w III kwartale 2017 r. wzrost wyniósł 6,3 proc. rok do roku. Tymczasem eksport Polski do Indii w 2016 r. wyniósł ledwo 700 mln euro. To wręcz absurdalnie mało, zważywszy na to, o jak ogromnym kraju mówimy. Bez wątpienia ZBH ma tam na miejscu bardzo dużo do zrobienia.
Kolejnych potencjalnych partnerów gospodarczych jest więcej – technologie możemy importować z Izraela, więcej eksportu wysyłać do Turcji, samemu inwestować na większą skalę na Ukrainie i Białorusi itd. Oczywiście jesteśmy członkiem UE, więc Europa pozostanie naszym głównym partnerem, jednak dywersyfikacja polskich relacji gospodarczych wszystkim nam wyjdzie na zdrowie. W końcu każdy inwestor wie, że nie należy wsadzać wszystkich jajek do jednego koszyka.