Wyobraźmy sobie, co by się działo, gdyby nasi piłkarze dotarli do półfinału mundialu – nosilibyśmy ich na rękach. Tymczasem od czasów Agnieszki Radwańskiej polscy tenisiści regularnie docierają a to do ćwierćfinałów, a to do półfinałów, a to do finałów turniejów wielkoszlemowych. Raz nawet Iga Świątek wygrała prestiżowy Roland Garros. W Australian Open nie poradził sobie Hubert Hurkacz, ale i on ma sukcesy wielkoszlemowe na koncie, a zapewne wiele przed nim. Przez prawie 100 lat Polska (nie licząc sukcesów Jadwigi Jędrzejowskiej w latach 30. i Wojciecha Fibaka na przełomie lat 70. i 80.) praktycznie nie istniała w tenisie. Powinniśmy więc z tej perspektywy patrzeć na naszych obecnych tenisistów z szacunkiem i nie wywierać na nich nadmiernej presji. Jeszcze dostarczą nam wiele radości.
Duma z polskich tenisistów
Iga Świątek odpadła w półfinale Australian Open i znowu słychać tu i ówdzie jęki zawodu polskich kibiców, że nie wygrywa zawsze i wszędzie. Tymczasem należy za Fredrą zawołać: „Znaj proporcją, mocium panie”. Turnieje wielkoszlemowe w tenisie to jak mistrzostwa świata w piłce nożnej. Prestiż obu dyscyplin na świecie też porównywalny.