W ciągu roku zwiększyły się o 200 mln zł. Od miesięcy firmy budowlane sygnalizują problemy, z jakimi zmaga się branża. Wynikają one głównie ze wzrostu cen materiałów budowlanych, braku rąk do pracy i kumulacji zamówień publicznych.
Wiele przetargów w kraju musi zostać unieważnionych, bo brakuje chętnych na realizację inwestycji. Te oferty, które się pojawiają, są zdecydowanie powyżej kosztorysów. To zaś stawia pod znakiem zapytania realizację szeregu planowanych inwestycji, głównie na szczeblu samorządowym. Dodatkowo wiele firm, które już realizują dany kontrakt, ma poważne problemy z utrzymaniem płynności. Ceny poszybowały do góry, a kosztorysy pozostały bez zmian. W efekcie zdarzają się przypadki zejścia z placu budowy, bardziej opłaca się opłacenie kary umownej niż realizacja inwestycji do końca.
Tradycyjnie już cierpią najmniejsi, głównie podwykonawcy, w ich wypadku czas oczekiwania na płatność wynosić może nawet pół roku. Efekt – zatory płatnicze i poważne trudności, jeśli chodzi o dalszą działalność. Takiej sytuacji trudno się dziwić. W rok wartość przetargów na roboty budowalne wzrosła o 100 proc., z 36 mld w 2016 roku do ponad 70 mld rok później. Nie dziwi zatem fakt, że taki wzrost popytu skutkuje tym, czym skutkuje. Dramatu można uniknąć poprzez waloryzację już obowiązujących umów. Pomogłyby także przedpłaty dla firm, które realizując zamówienia popadły w problemy z płynnością. Konieczna jest także dyskusja nad polityką zakupową państwa. Rosnące wydatki inwestycyjne na szczeblu centralnym i lokalnym powinny skutkować lepszą kondycją finansową przedsiębiorstw, tymczasem, jeśli chodzi o branżę budowlaną, może być zupełnie odwrotnie. Prawidła ekonomii są jasne, jeśli na dany towar lub usługę popyt rośnie w krótkim czasie dwukrotnie, to oczywistym jest, że do góry pójdą też ceny. Nie trzeba tutaj ekonomicznego geniuszu, wystarczy zdrowy rozsądek.