Kiedy skarga do obcych państw jest zdradą?
Wobec wezwania prezydenta i premier RP „na dywanik” do Brukseli budzi się oburzenie na Unię Europejską, Brukselę i Zachód.
Specyfiką zachodniej cywilizacji jest ostra rywalizacja między państwami narodowymi, tak obca przecież Chińczykom czy muzułmanom, którzy jednoczyli się przez wieki w ponadnarodowych imperiach. Nie sposób zliczyć, ile razy Francja i Niemcy upokarzały się nawzajem, odbierając sobie Alzację i Lotaryngię, nakładając na siebie kontrybucje finansowe, sankcje czy wreszcie wymagając hołdów w dziejowych momentach przewagi politycznej. Gdy jednak po którejś ze stron pojawiał się taki przedstawiciel narodu, który swoją władzę opierał na obcej interwencji – po dziś dzień kojarzony jest z hańbą. Tak jest w wypadku marszałka Petaina, który zarządzał Francją Vichy w dobie okupacji hitlerowskiej. U nas, niestety, kolaboracja pozostaje tradycją, która nie została nigdy jasno zdefiniowana i potępiona.
Pierwszy KOD w historii
„Sejm zmiótł wszystkie wolności! Żądamy wolności! Albowiem, któż gwałty i ciosy sejmu niniejszego, wolności zadane, zliczyć dostarczy?” – nie są to wycinki z apelu Mateusza Kijowskiego, założyciela Komitetu Obrony Demokracji, choć zbliżone w brzmieniu, lecz fragmenty aktu założycielskiego konfederacji targowickiej. W 1792 r. kilkunastu magnatów i szlachciców zwróciło się do carycy Katarzyny II, „która ozdobą i chlubą wieku naszego będąc”, o pomoc m.in. w przywracaniu praw wyborczych, uregulowanych Konstytucją 3 maja. „Łączy nas to, że jesteśmy ludźmi wolnymi” – pisali już nie targowiczanie, lecz założyciele KOD‑u, którzy dziś zacierają ręce na interwencję Brukseli w wewnętrzne sprawy Polski. Choć targowica jest w Polsce synonimem zdrady, to jednak stworzona przez nią formuła wzywania obcych potęg do przywracania władzy określonym środowiskom była w Polsce wielokrotnie stosowana – bez konsekwentnego potępienia.
Warunek interwencji – skłócać Polaków
W 150. rocznicę Powstania Styczniowego historyk Uniwersytetu Jagiellońskiego prof. Henryk Głębocki opublikował artykuł, w którym rozprawił się z poglądami, jakoby polityka margrabiego Aleksandra Wielopolskiego przed Powstaniem Styczniowym mogła doprowadzić do zwiększenia autonomii Polski w ramach Imperium Rosyjskiego. Jednak historyk opublikował jeszcze memoriał oficera ówczesnego wywiadu wojskowego Kremla, pułkownika Iwana Liprandiego, w którym zaplanowano utrzymanie napięcia pomiędzy stronnictwami politycznymi w Polsce: „Nie ma nic łatwiejszego […] niż doprowadzenie do starcia dwóch głównych partii, chociaż jednakowo nam wrogich, jednak jeszcze bardziej nienawidzących się wzajemnie, […] gotowych wyniszczać się wzajemnie; to historia Polski wszystkich czasów. […] Rzeczywiście, nigdy i nigdzie znana [zasada] – divide et impera, nie mogła być zastosowana z większym powodzeniem niż wobec Polaków”. To odkrycie polskiego historyka nie doczekało się należytego rozgłosu, a przecież obnaża, sformułowaną na piśmie, strategię wykorzystywania wewnętrznych waśni politycznych w Polsce do uzasadniania obcych interwencji w naszym kraju.
„Unikałem wspomnienia o walce wewnętrznej w Polsce”
Jednak wrogość między „dwoma głównymi partiami w Polsce” nie musi się kończyć skargą na Wschodzie lub Zachodzie. U kresu I wojny światowej środowiska polityczne Romana Dmowskiego i Józefa Piłsudskiego wzajemnie się nie znosiły i to z nie mniejszą energią niż dzieje się to dziś czy w dobie targowicy. Mało tego, prawica narodowa, zabiegająca na Zachodzie o granice niepodległej Rzeczypospolitej, była wręcz wygryzana z wpływu na wewnętrzną politykę przez obecnego w Warszawie Józefa Piłsudskiego, rozpoznawanego w kręgach międzynarodowych jako socjalista. Dla osłabienia pozycji Polski podpytywano Dmowskiego w Paryżu o tę sytuację, na co przywódca endecji odpowiedział: „Unikałem wspomnienia o walce wewnętrznej w Polsce, co było dosyć trudne wobec istnienia rządów socjalistycznych w Warszawie”. Gdy jednak zapytano Polaków o „socjalistów w Warszawie”, co do których Zachód nie miał wówczas zaufania, Dmowski ripostował:
„Jesteśmy otoczeni ze wszystkich stron przez rewolucję: rosyjską, węgierską, niemiecką. Nie mamy zaś armii. Zrobiliśmy więc z konieczności to, co w przyrodzie robią zwierzęta słabe, pozbawione kłów i pazurów: przybraliśmy zabarwienie ochronne”. Choć sam dyplomata nie wierzył w to wytłumaczenie, przez myśl mu nie przeszło zawieszać na kołku polskich interesów na rzecz wypłakiwania się obcym przywódcom w rękaw. Czyli jednak – da się!
„Tego kraju” nie można zdradzić
Kiedy współpraca z zagranicą przechodzi w zdradę? To pojęcie w języku polskim jest nadal mgliste. Bo okazuje się, że nie był zdrajcą Wojciech Jaruzelski, autor stanu wojennego, nie jest zdrajcą Janusz Palikot, który stwierdził, że Polacy „muszą się wyrzec swojej polskości” ani nie błądził Donald Tusk, gdy twierdził, że „polskość to nienormalność”. Kilkuwiekowe deprecjonowanie polskości obniżyło rangę patriotyzmu do tego stopnia, że Polski nie można zdradzić, Polski nie trzeba nawet nazywać. Krakowski kulturoznawca Jan Sowa opisywał nasze dzieje pod zaborami, z użyciem przekreślonego słowa: Polska. Zakodowane traktowanie kraju jako zbieraniny, a nie wspólnoty, uwalnia nas od przymusu dbania o interesy „jakiejśtam” Polski. Sam dobór słów nieraz ujawniał prawdziwy stosunek do rzeczywistości. Komitet Kijowskiego ma bronić demokracji, a nie Polski, suwerenności czy interesów narodowych. Maria Dąbrowska po doborze słów rozpoznawała korzenie ideowe swoich rozmówców. Taki zapis zostawiła w styczniu 1951 r. o swoim koledze-pisarzu: „Putrament nie używa nigdy słów »Polska«, »Polacy«, a nawet »naród«. Mówi tylko »kraj«, »ten kraj«, »mieszkańcy tego kraju«. Aż chciało się zawołać: »Niech pan się nie krępuje i powie ‚prywiślińskiego kraju’«”.
Łatwiej jest zdradzić „prywiśliński kraj” niż Rzeczpospolitą, lżej jest poskarżyć się Zachodowi na rząd „tego kraju” niż Polski.