Pomiędzy „piloci uderzyli w drzewo, zestresowani presją na lądowanie" a „samolot rozpadł się w powietrzu wskutek wybuchów" możliwa jest jeszcze odpowiedź: „nie wiem, ale wiem, że Rosjanie kłamią, a polski rząd im w tych kłamstwach sekunduje".
Warto odnotować artykuł Wiesława Władyki i Mariusza Janickiego „Agnostycy smoleńscy" w najnowszym numerze tygodnika „Polityka". Nie dlatego, by para ideowych trendsetterów salonu była w stanie zaskoczyć nas stosowaną argumentacją czy bodaj zmianą retoryki − wszystko pozostaje po staremu, raporty Anodiny i Millera są nadal prawdą objawioną, a wątpiący w ich rzetelność paranoikami, podpalaczami Polski etc. Ale ostrze krytyki obraca się w tym tekście już nie przeciwko owym „paranoikom", którzy twierdzą, że w Smoleńsku doszło do zamachu.
Tym razem Władyka z Janickim biorą na celownik inną grupę społeczną: tych, którzy nie czują się przekonani do hipotezy zamachu, ale też stracili wiarę w raport Millera, w komisję Laska, w całą medialną orkiestrę, którą wspomniani reprezentują, i w stojące za nimi państwo Tuska. Ci, którzy na pytanie, co się stało 10 kwietnia 2010 r. w Smoleńsku, mówią „nie wiem", są bowiem równie groźni albo nawet groźniejsi od tych, którzy udzielają odpowiedzi „zbrodnia" − demaskują Władyka z Janickim. Bo odpowiedź „nie wiem", przestrzegają, „w pełni zadowala PiS"!
Trzecia narracja
Czy faktycznie zadowala, to, sądząc choćby po reakcjach na moje własne teksty, głęboko wątpię. Ale mniejsza o to, grunt, że w ten sposób zauważone zostało w oficjalnym dyskursie pojawienie się trzeciej narracji smoleńskiej. Pomiędzy „piloci uderzyli w drzewo, zestresowani presją na lądowanie" a „samolot rozpadł się w powietrzu wskutek wybuchów" możliwa jest jeszcze odpowiedź: „nie wiem, ale wiem, że Rosjanie kłamią, a polski rząd im w tych kłamstwach sekunduje".
Jest to swego rodzaju wersja „pośrednia", a stanowisko pośrednie jest zazwyczaj chętnie wybierane przez ludzi niemających dość czasu i woli, by samodzielnie zgłębić jakąś sprawę, i skłonnych się posiłkować stereotypem, „prawda zwykle leży pośrodku".
Postawa, którą komentatorzy „Polityki" nazwali „agnostykiem smoleńskim", może więc stać się bardzo atrakcyjna w sytuacji, gdy z jednej strony wersja oficjalna rozsypuje się coraz bardziej, a z drugiej stawiane są tezy dla przeciętnego Polaka zdumiewające i trudne do zaakceptowania (być może trzy osoby przeżyły, w chwili katastrofy w Smoleńsku wcale nie było mgły etc.). To, że Władykę i Janickiego przeraża to nie mniej niż rosnące w społeczeństwie przekonanie, iż prezydent Kaczyński padł ofiarą rosyjskiej zbrodni, jest bardzo znaczące.
Tym gorzej dla prawdy
Dlaczego znaczące? Bo demaskuje. Atak na tych, którzy deklarują, że nie wiedzą, i potępienie ich jako „zagrożenie" nie mniejsze, a właściwie nawet większe niż ci, którzy uznają ustalenia komisji Macierewicza za udowodnione, jest po prostu dobitnym, choć zapewne mimowiednym przyznaniem, że środowisku, które reprezentuje „Polityka", bynajmniej nie zależy na prawdzie. Że potępienie dla „bzdur", „chorych bredni" i jak tam jeszcze soczystymi epitetami określa ono podawanie w wątpliwość oficjalnej wykładni, bynajmniej nie wynika z szacunku dla prawdy. Jeśli prawda jest inna − niechby nawet wcale nie taka, jaka wyłania się z prac Biniendy czy Szuladzińskiego, ale jeszcze jakaś inna − to tym gorzej dla prawdy.
Zastosowana argumentacja − że dla PiS-u jest wystarczające, aby Polacy nie wierzyli w wersję rządową − zdradza jasno pryncypia autorów, tygodnika i całego środowiska.
Nie chodzi o to, co się w Smoleńsku stało. Chodzi o to, żeby PO i Tusk pozostali przy władzy. A ponieważ PO i Tusk postawili na wersję MAK-u, to trzeba obstawać przy wersji MAK-u. Twardo i ze wszystkich sił. Nieważne, jakie są fakty, jakie są argumenty, po prostu wersja oficjalna MUSI być prawdą, bo inaczej utracimy władzę.
To oczywiście po stronie szeroko pojętego zaplecza władzy nic nowego. Cytowałem już kiedyś renomowanego zagranicznego historyka, który opowiadał, jak pewien wpływowy nad Wisłą redaktor naczelny przez ponad godzinę namawiał go, żeby ogłosił, że w grudniu 1981 r. groziła Polsce sowiecka zbrojna interwencja − i ani razu nie odniósł się do przytaczanych przez historyka faktów historycznych, argumentując wyłącznie w tym duchu, że jeśli Polacy przestaną wierzyć, iż Jaruzelski był „mniejszym złem", to do władzy dojdą tu faszyści. W niemal nieskrywany sposób tę samą pogardę dla faktów i dowodów okazały salony w sprawie „Bolka". Po pierwsze, Wałęsa nigdy nic haniebnego nie zrobił, po drugie, dawno już to odkupił, i nie ma żadnych dyskusji, bo dopóki Wałęsa legitymizuje „naszą" władzę, jego autorytetu nie wolno podważać.
Sekta pancernej brzozy
Artykuł „Polityki" jest jednym z licznych dowodów na to, że rację mają ci, którzy używają określeń takich jak „sekta antysmoleńska" czy „sekta pancernej brzozy". Myślenie stronników PO ma rzeczywiście wszelkie znamiona myślenia typowego dla sekciarzy − fakty nie mają znaczenia, dowody nie mają znaczenia, ważna jest wyłącznie zgodność z przyjętą doktryną. Od sekty w sensie ścisłym coś ich jednak zasadniczo różni − to mianowicie, że parareligijna żarliwość, z jaką wierzą, iż w Smoleńsku nie mogło być zamachu, ani niczego innego, co by przeczyło ich rządowej wersji (nawet błędów rosyjskiej wieży czy awarii technicznej), jest, że tak to ujmę, wyindukowana świadomością wspólnego interesu. Jest wtórna wobec podstawowej dla „elit" emocji zachowania istniejącego, ułożonego w Magdalence ładu społecznego.
To ten ład gwarantuje trwanie feudalnym hierarchiom w administracji, biznesie, sztuce, świecie naukowym, w służbie zdrowia i różnych elitarnych zawodach.
To ten ład jest jedyną nadzieją dla ludzi, którzy na wolnym rynku, w warunkach uczciwej konkurencji, w uczciwym państwie, bez wsparcia „układów" nie osiągnęliby ani części tego, co mają − że swoją nienależnie wysoką pozycję zachowają.
A gwarantem trwania tego układu jest Tusk.
Dalego od rozumu
Gdyby postawa tych, którzy obnoszą się z potępieniem dla Macierewicza i poparciem dla Laska miała cokolwiek wspólnego ze zdrowym rozsądkiem, do którego się odwołują, wyrażałaby się ona przyjęciem zasady znanej jako „brzytwa Ockhama" − czyli szukaniem wyjaśnienia w najprostszy sposób tłumaczącego fakty, a to kazałoby rozważać w pierwszej kolejności hipotezy błędu wieży kontrolnej i awarii (wybuchu?) silników. Gdyby przyświecał im przynajmniej piarowski, marketingowy spryt, staraliby się pozyskiwać wahających się perswazją w typie „no, fakty rzeczywiście przeczą wersji oficjalnej, Rosjanie rzeczywiście nas okłamali, ale ten Macierewicz to też przecież przegina".
Tymczasem „sekta antysmoleńska" woli faktom zaprzeczać, a tych, którzy je uznają, choćby tylko mówili „nie wiem", nie próbuje utrzymać przy sobie, tylko krzyczy na nich, że subiektywnie pomagają „pisowcom".
Każde sekciarstwo kończy się uruchomieniem dwóch procesów. Z jednej strony − wyznawcy najbardziej fanatyczni stają się jeszcze bardziej fanatyczni, zwierają szeregi, skupiają się coraz ciaśniej wokół jedynej słuszności. Z drugiej – wśród wyznawców ci „letni", którzy w zasięgu sekty znaleźli się przez umysłowe lenistwo, przez modę czy z głupoty, doznają coraz liczniej łaski opamiętania i się odsuwają.
Spodziewajmy się więc z jednej strony jeszcze podlejszych okładek Lisa i jeszcze bardziej obelżywych i histerycznych wystąpień różnych dobrze ustawionych „autorytetów", przyćmiewających (choć trudno sobie to wyobrazić) dokonania na tym polu Olbrychskiego, Machulskiego czy Krzemińskiego. Z drugiej strony − stałego wzrostu w badaniach liczby tych, którzy tracą wiarę w oficjalną narrację na rzecz „narracji trzeciej", narracji „nie wiem", i tych, którzy uznają hipotezę zamachu za udowodnioną.
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
Rafał A. Ziemkiewicz