Andrzej L. zaplanował atak w środku nocy. Podpalił gospodarstwo nadleśniczego. Zniszczył też tablicę upamiętniającą Żołnierzy Wyklętych, uszkodził samochody kilku osób, nagryzmolił na ścianie „PiS-dy”. Pomimo to odsiadka mu nie grozi. A nawet szpital psychiatryczny, choć uznano go za niepoczytalnego – prokurator bowiem stwierdziła, że wystarczy, aby brał tabletki. – A jeśli przestanie? Wtedy zrobi mi jeszcze większą krzywdę? – denerwuje się Regina Zblewska, na której posesji Andrzej L. podłożył ogień.
Dla jednych Czarne to jedynie urokliwa miejscowość na Pomorzu, dla innych kojarzy się ze słynnym więzieniem, w którym w 1989 roku wybuchł bunt, krwawo stłumiony przez ówczesne służby. Niewątpliwie w miasteczku do niedawna ciągle żywe były (a może ciągle są) postkomunistyczne resentymenty.
Na szczęście nie brakuje również działaczy ugrupowań patriotycznych, którzy dbają o pamięć o prawdziwych bohaterach. Chociażby dzięki długim staraniom Mariusza Birosza patronką miejscowej szkoły została Danuta Siedzikówka „Inka”.
Nie brakowało takich, którzy próbowali przeszkadzać. Podczas spotkania z Piotrem Szubarczykiem z Instytutu Pamięci Narodowej zakłócał je Benedykt Lipski, miejscowy samorządowiec i były nauczyciel oraz dyrektor szkoły, gdy placówka nosiła imię marszałka Związku Sowieckiego Konstantego Rokossowskiego, który bandytą nazwał majora Zygmunta Szendzielarza „Łupaszkę”.
Romuald Zblewski był nadleśniczym, który w zawodzie przepracował dziesiątki lat i nie tolerował miejscowych układów. Nie wszystkim się to podobało. Razem z żoną mieszkali we wsi Barkowo. To tam, w nocy z 16 na 17 czerwca 2020 roku, rozegrały się dramatyczne wydarzenia. Około godziny drugiej kobietę obudziła dziwna poświata za oknem i trzaski dobiegające z dworu.
– Aż strach pomyśleć, co by się stało, gdybym wtedy nie zareagowała – wspomina w rozmowie z „Gazetą Polską” Regina Zblewska. Natychmiast się zorientowała, że wybuchł pożar. – Wybiegliśmy z mężem i gasiliśmy ogień, najpierw we dwójkę, później pomagał sąsiad. Niestety, zanim przyjechali strażacy, spłonęła m.in. stodoła i drewutnia, uszkodzeniu uległ budynek mieszkalny.
Wkrótce wyszło na jaw, że tej samej nocy w pobliskich miejscowościach poprzebijano opony działaczom ugrupowań patriotycznych, zniszczono tablicę upamiętniającą leśników Żołnierzy Wyklętych. Także opony w samochodzie Zblewskich miały przebite opony – stało się oczywiste, że pożar nie jest skutkiem przypadkowego zaprószenia ognia.
– Nie mam wątpliwości, że była to seria ataków o podłożu politycznym – mówi Birosz, na którego bramie garażowej pojawił się napis „PIS-dy”. I zwraca uwagę, że doszło do nich w 4. rocznicę nadania imienia „Inki" szkole w Czarnem.
Prokuratura Rejonowa w Człuchowie wszczęła śledztwo, a policjanci poszukiwania sprawcy. Już po dwóch dniach zatrzymano podejrzanego. To 53-letni obecnie Andrzej L., mieszkaniec Czarnego, także leśnik. I syn… Benedykta Lipskiego.
Podczas przesłuchania przyznał się do winy. Zarówno podpalenia, jak i pozostałych przestępstw. Dlaczego to zrobił? Nie ukrywał niechęci do Zblewskiego. Skrupulatnie zaplanował atak, sporządził nawet „koktajl mołotowa”.
Wtedy wydawało się, że sprawa jest oczywista. Niestety, stało się inaczej. Doszło do tragedii, bo wskutek obrażeń odniesionych podczas gaszenia ognia znacznie pogorszył się stan zdrowia Romualda Zblewskiego. Mężczyzna trafił do szpitala, tam zaraził się koronawirusem, wkrótce zmarł.
Bardzo ważna była ekspertyza biegłego z zakresu pożarnictwa. Wprawdzie nie miał on wątpliwości, że ogień wybuchł wskutek celowego podpalenia, ale… W pisemnej opinii najpierw stwierdził, że istniało realne niebezpieczeństwo, że pożar obejmie budynki mieszkalne. Później jednak – w trakcie przesłuchania przez prokuratora – niespodziewanie zmienił zdanie i uznał, że dom Zblewskich nie był zagrożony. – To spowodowało, że Andrzej L. opuścił areszt i od tamtej pory przebywa na wolności – irytuje się Birosz. Także Regina Zblewska nie może tego zrozumieć. – Skoro dom nie był zagrożony, to po co strażacy go zabezpieczali i polewali wodą? – pyta. Od biegłego i prokuratury odpowiedzi nie uzyskała.
Szczególnie mocno Birosza i Zblewską bulwersuje inne stwierdzenie, które można znaleźć w aktach.
„Według biegłego był to »mały pożar«, który nie zagrażał mieniu w wielkich rozmiarach” – napisała prokurator Natalia Żychska. I dodała, że ogień nie objąłby budynku mieszkalnego, bo zostałby zauważony przez… sąsiadów lub kierowców jadący pobliską drogą. Niestety, to nie żart! Kolejny biegły obalił argumenty poprzednika, ale Andrzej L. pozostał na wolności. Do dziś.
We wrześniu ubiegłego roku prokuratura zakończyła postępowanie, ale nie sporządzeniem aktu oskarżenia. Do sądu trafił wniosek o umorzenie. Przywołano art. 31 Kodeksu karnego, który w paragrafie 1 mówi: „Nie popełnia przestępstwa, kto, z powodu choroby psychicznej, upośledzenia umysłowego lub innego zakłócenia czynności psychicznych, nie mógł w czasie czynu rozpoznać jego znaczenia lub pokierować swoim postępowaniem”.
Podczas obserwacji sądowo-psychiatrycznej biegli stwierdzili bowiem, iż Andrzej L. jest osobą chorą psychicznie. Zdiagnozowali chorobę afektywną dwubiegunową. Co kluczowe, tamtej nocy miał wystąpić u niego epizod maniakalny. Tym samym stwierdzili, że mężczyzna był niepoczytalny i nie może odpowiadać karnie za to, co zrobił.
Andrzej L. nie trafi więc do zakładu karnego, ale najprawdopodobniej również nie zostanie pacjentem szpitala psychiatrycznego. Wprawdzie według biegłych Andrzej L. powinien być regularnie leczony, jednak terapia może się odbywać w... trybie ambulatoryjnym. Równocześnie przyznali, że istnieje wysokie ryzyko popełnienia przestępstw przez Andrzeja L., gdyby przerwał leczenie. – A kto go będzie kontrolował? Kto będzie sprawdzał, czy leczenie jest prowadzone? – denerwują się osoby zaatakowane przez Andrzeja L.
Od dramatycznych wydarzeń minęły dwa lata, a Regina Zblewska nie ukrywa emocji na ich wspomnienie. Podczas rozmowy kilka razy ledwo powstrzymywała łzy, bo nie może zrozumieć, dlaczego jej rodzinę spotkała tak wielka krzywda, ale równie niezrozumiałe dla niej są działania prokuratury, wskutek których Andrzej L. pozostanie bezkarny. I boi się, że któregoś dnia znowu może chcieć ją skrzywdzić.
– Jaką mam gwarancję, że on nie przyjdzie drugi raz i nie zrobi mi jeszcze większej krzywdy? Na pewno nie czuję się bezpieczna. On powinien być zamknięty i koniec
– mówi kobieta, która ze strachu przeprowadziła się do innej miejscowości.
Obecnie sprawą zajmuje się Sąd Rejonowy w Człuchowie. Jedno z posiedzeń wyznaczono na 1 marca, czyli w Narodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych. Co Birosz odebrał jako szyderstwo. Oby niezamierzone. – Domagamy się powołania kolejnego zespołu biegłych, którzy ponownie zbadają Andrzeja L. – tłumaczy.
Wdowa zwraca uwagę na brak skruchy ze strony Andrzeja L. i jego krewnych. Nigdy nie przeprosili za to, co się stało. – Zwróciłam na to uwagę na pierwszej rozprawie, to na drugiej powiedział „przepraszam”. Trudno jednak uznać to za szczere wyznanie. Minęło dużo czasu, mogli to jeszcze zrobić, gdy mąż żył, ale żadnego z nich nie było na to stać – mówi Zblewska.
Jaki będzie finał tej bulwersującej historii? Być może decyzję sądu poznamy we wrześniu, bo wtedy odbędzie się następne posiedzenie.
Chcieliśmy porozmawiać z prokurator Żychską, ale w ubiegłym tygodniu przebywała na zwolnieniu lekarskim. Natomiast szef prokuratury w Człuchowie Mariusz Radomski stwierdził, że nie ma czasu.