Okres wydobywania się Polski na niepodległość, to był czas walki o granice ojczyzny. W listopadzie roku 1918 jeszcze ich tak naprawdę nie było. Trzeba było doczekać do końca wojny z bolszewikami, do końca powstań śląskich, by w końcu ujrzeć II Rzeczpospolitą w granicach, które znamy z map i atlasów. Co było taką wartością kiedyś, coraz mocniej zdaje się być nią i teraz (choć nie przez wszystkich jest ona doceniana). Strzeżenie granicy polskiej to w najprostszym przełożeniu podjęcie dziedzictwa przodków.
Jak bardzo nam polskich granic brakowało za czasów zaborów świadczyć może opowieść Józefa Piłsudskiego o tym, jak Polacy na Kresach jeździli czasem zobaczyć dawne polskie słupy graniczne, ślad niegdysiejszej państwowości. Kiedy Pierwsza Kadrowa szła 6 sierpnia 1914 roku bić się z Moskalami, strzelcy wywrócili „fałszywe” słupy graniczne postawione między zaborami – „fałszywe”, bo idące w poprzek ziemi polskiej, bo będące śladem rozdrapania naszej ojczyzny przez mocarstwa czarnych orłów.
O granice trzeba się było bić od listopada 1918 roku – w walkach o Lwów, w Powstaniu Wielkopolskim, w wojnie z bolszewikami w latach 1919-1920. Gdy wreszcie je wywalczono – stanowiły wielką, bliską sercu każdego Polaka, wartość.
Rok 1939 to ponura historia gwałtu na naszych granicach – najpierw dokonanego przez Niemców, a potem przez Sowietów. Koniec II wojny światowej przyniósł gorzkie rozczarowania, chociaż byliśmy w obozie zwycięzców, to de facto znaleźliśmy się w obozie przegranych, oddani w łapy Stalina. Ponad naszymi głowami zdecydowano o kształcie nowej, „ludowej” Polski. Dostaliśmy ziemie poniemieckie (fałszywie nazywane „odzyskanymi”), a Polaków z Kresów (które nam zabrano) przywożono do Polski w ramach „repatriacji” (także fałszywy termin, bo przecież było na odwrót – rodaków naszych właśnie z ojczyzny wyrzucono).
A jednak i te nowe granice, w których obecnie żyjemy są dla nas wielką wartością. Wojsko przysięga ich bronić do ostatniej kropli krwi. Są znakiem i konkretnym przejawem tego, że jesteśmy niepodległym państwem. Ale będziemy nim tylko wtedy, gdy nasze granice będą faktycznie przez nas suwerennie bronione, gdy sami będziemy decydować kto przez nie przejedzie i na jakich zasadach, kogo wpuścimy, a kogo nie. To niezbywalne prawo tych, którzy są wolni i żyją w wolnym kraju.
Czy każdy pod tymi słowami się podpisze? Nie. Otóż są i tacy, którzy – jak Janina Ochojska – gdy Polska stawia zasieki i ogrodzenia na granicy z rosyjskim obwodem Kaliningradzkim (a raczej Królewieckim), zaczynają protestować! Włosy stają dęba na głowie, gdy się czyta banialuki o „biednych imigrantach”, których należałoby – wedle zwolenników słów p. Ochojskiej – wpuszczać do Polski bez przeszkód. Cóż, że z Rosji by przychodzili wielką falą (której nawet skontrolować nie byłoby jak)! I to wszystko jest wygadywane, jakby wojny nie było. Jakby tego horroru na Ukrainie nie było…
Czy to ślepota, czy coś gorszego?
Może Święto Niepodległości i przypomnienie tego, czym była walka antenatów o polską, prawdziwą granicę pozwoli jednak niektórym się opamiętać? Może jakoś otrzeźwi? Może pozwoli przywrócić osąd spraw, w których na pierwszym miejscu stawia się jakieś dobro wspólne, dobro obywateli, rodaków, państwa własnego? Może? – pozwalam sobie zapytać, chociaż wiem, jaka będzie odpowiedź na podobne pytania. Niestety, żyjemy w świecie „bez granic”. I zbieramy tego owoce.