Wzorcowy pododdział chorób wewnętrznych w Szpitalu Czerniakowskim w Warszawie jest traktowany jak prywatna klinika. Do „Lawendowej doliny” – tak o nim się mówi nieoficjalnie – trafiają pacjenci prosto z Ośrodka Diagnostyki i Informacji Medycznej Noble Medicine prof. Kazimierza Wardyna. Niepotrzebne są skierowania, nie ma oczekiwania w wielomiesięcznej kolejce. Wystarczy sowicie opłacona wizyta w Noble Medicine i telefon profesora. Rachunek za badanie i leczenie pokrywa NFZ - pisze Wojciech Kamiński w najnowszym numerze „Gazety Polskiej”. Dziennikarz przeprowadził prowokację.
Postanowiłem sprawdzić, czy rzeczywiście wystarczy zapłacić kilkaset złotych za wizytę w prywatnej przychodni, aby dostać się na badania do publicznego szpitala, gdy w tym czasie inni tzw. pacjenci z ulicy muszą czekać.
Ośrodek Diagnostyki
Ośrodek Diagnostyki i Informacji Medycznej Noble Medicine mieści się w jednym z ekskluzywnych apartamentowców w centrum Warszawy. Większościowym współwłaścicielem spółki Noble Medicine jest specjalista w dziedzinie chorób wewnętrznych, nefrologii i medycyny rodzinnej prof. Kazimierz Wardyn. (To znany lekarz. Zasłużony dla Uniwersytetu Medycznego w Warszawie.) Spółka została zarejestrowana kilka miesięcy przed otwarciem nowoczesnego oddziału wewnętrznego w Szpitalu Czerniakowskim. W Ośrodku Diagnostyki , oprócz prof. Wardyna, który jest „ojcem chrzestnym” „Lawendowej doliny”, przyjmują jego bliscy współpracownicy z lecznicy na stołecznym Czerniakowie. Jest wśród nich m.in. prof. Katarzyna Życińska, następczyni Wardyna – obecna ordynator oddziału chorób wewnętrznych, kierująca pododdziałem nefrologicznym. Na stronie internetowej Ośrodka Diagnostyki, w zakładce „Zespół diagnostyczny” widnieje również zdjęcie zastępcy ordynatora, dr n. med. Tomasza Rusinowicza.
Wizyta
Jest wczesne przedpołudnie 27 października. Wchodzę do Noble Medicine. Wita mnie recepcjonistka. Załatwiam formalności związane z wcześniej umówioną konsultacją. Płacę 500 zł. Profesor się spóźnia. Po kilkunastu minutach wpada mężczyzna w białym lekarskim ubraniu. Wygląda, jakby wyrwał się właśnie ze szpitala. To prof. Wardyn. Przyjmuje mnie w gabinecie. Zaczyna od pytania o powód mojej wizyty. Mówię, że chciałbym zrobić badania w kierunku nowotworu jelita grubego. Wyjaśniam, że chodzi o badania profilaktyczne. Mam prawie 55 lat. Moja babka zmarła na raka odbytu. Problemy onkologiczne miał mój nieżyjący ojciec.
Termin
Lekarz dopytuje o dolegliwości. Wspominam o sporadycznych biegunkach i zatwardzeniach. Profesor coś notuje na białej kartce, nie bada mnie. Wyjaśnia, że gdyby chodziło tylko o sporadyczne biegunki i zatwardzenia, to nie byłoby jeszcze powodów do diagnostyki. Jednak fakt, że zarówno babka, jak i ojciec cierpieli na chorobę nowotworową, sprawia, że dobrze byłoby zrobić szczegółowe badania. Proponuje: kolonoskopię i gastroskopię. Pyta:
„Kiedy by pan sobie życzył [zrobić te badania] w państwowym szpitalu, w klinice państwowej?” Zaraz dodaje:
„Na zewnątrz to by pan płacił. (…) Państwowo kolejki są długie”. Następnie zachwala Szpital Czerniakowski, w którym pracuje. Podkreśla, że w
„jego klinice” są najlepsi specjaliści. Kiedy decyduję się na publiczny szpital, proponuje nieodległy termin – 6 listopada. Tłumaczy, że wcześniej się nie da, bo nadchodzą święta (było to przed Wszystkimi Świętymi).
USG
Sugeruje również, abym w Nobel Medicine zrobił USG. Podkreśla, że badanie wykonuje doskonały specjalista.
„Warto zainwestować” – przekonuje. Zgadzam się. USG robię następnego dnia, czyli 28 października. Płacę – 300 zł. W recepcji Ośrodka spotykam prof. Wardyna. Zaprasza mnie do siebie do gabinetu. Potwierdzam, że poddam się badaniom w klinice w Szpitalu Czerniakowskim. Profesor dzwoni do szpitala i prosi, by zapisać mnie do przyjęcia na 6 listopada. Zapewnia mnie, że wszystko jest legalne, że nie będzię mnie to nic kosztowało. Zapłaci za to NFZ. (Kolonoskopia w znieczuleniu kosztuje w prywatnych ośrodkach około 2,5 tys. zł.)
Kolejka
Sprawdzam w Szpitalu Czerniakowskim, ile na przyjęcie na badania czeka zwykły pacjent. Dowiaduję się, że jeżeli byłby to przypadek pilny, to około miesiąca. Jeżeli nie, to zapisy są dopiero na przyszły rok. Jednak sprawa nie jest taka prosta. Procedura wygląda następująco: wpierw musiałbym pójść do lekarza rodzinnego po skierowanie na kolonoskopię; potem należałoby się zapisać na konsultację w przychodni szpitalnej (też jest kolejka do lekarza specjalisty); dopiero jeżeli zostałbym zakwalifikowany, wyznaczono by mi termin. Nie trafiłbym jednak na oddział wewnętrzny, a tym bardziej na ekskluzywny pododdział nefrologiczny do prof. Wardyna. Zostałbym skierowany na chirurgię, na jednodniowe badania. Przygotowanie musiałbym przeprowadzić we własnym zakresie.
Szpital
6 listopada wieczorem zgłaszam się – zgodnie z zaleceniem prof. Wardyna – do Szpitalnego Oddziału Ratunkowego w Szpitalu Czerniakowskim. (SOR udziela świadczeń medycznych osobom w stanie nagłego zagrożenia zdrowia lub życia. Normalne przyjęcia odbywają się przez Izbę Przyjęć.) W „recepcji” SOR informuję, że miałem zgłosić się dziś do szpitala.
„Na jaki oddział?” – pyta pani w okienku. A ja nawet nie wiem. Mówię, że jestem od prof. Wardyna. Kobieta wstaje, spogląda na niewielką kartkę. Znajduje tam moje nazwisko.
„Tak, proszę o dowód” – zwraca się do mnie. Następnie kieruje mnie do korytarza, w którym czekają pacjenci. PO 20 minutach ratowniczka medyczna prosi mnie do gabinetu. Mierzy ciśnienie i temperaturę.
„Proszę poczekać na korytarzu. Ktoś zaraz po pana przyjdzie i zaprowadzi na oddział” – wyjaśnia. Nikt mnie nawet nie bada. Później w dokumentacji medycznej, którą otrzymałem ze szpitala, czytam, że na SOR udzielono mi porady lekarskiej. Rozpoznano u mnie
„inny nieokreślony ból brzucha”. Ja nikomu nie skarżyłem się na bóle brzucha.
„Lawendowa dolina”
Za chwilę podążam za kobietą w białym kitlu, która prowadzi mnie przez korytarz. Szpitalny standard – czysto, ale ściany poobijane, dziura w linoleum. Jedziemy windą na pierwsze piętro. Tu już wszystko wygląda inaczej. Kiedy przekraczam próg pododdziału nefrologicznego zwanego „Lawendową doliną”, nie mogę wyjść z podziwu. Na korytarzu kanapy i fotele. Na ścianach obrazki. Jednak prawdziwa niespodzianka dopiero przede mną. Okazuje się, że mam pokój jednoosobowy. Obok łóżka stoją szafka, fotel. Pod ścianą znajduje się niewielki blat z krzesłem. Jest nawet kwiat w doniczce. Na ścianie wisi grafika. Mam też swoją łazienkę. Takie oddziały szpitalne widziałem dotąd jedynie na amerykańskich filmach.
Na modernizację pododziału, na którym przebywam, miasto wydało 2,7 mln zł. Natomiast na zakup sprzętu przeznaczyło 1,3 mln zł. Pododdział jest przeznaczony dla 18 pacjentów. Otworzyła go z wielką pompą w 2014 r. prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz.
Pierwsze badanie
Po kilku minutach do mojej sali wchodzi młoda lekarka. Wstępna rozmowa. Pyta o bóle brzucha. Odpowiadam, że brzuch mnie nie boli. Jest trochę zdziwiona. Prosi, abym powiedział, w jaki sposób się dostałem na pododdział. Czy zostałem skierowany do szpitala przez lekarza rodzinnego. Wyjaśniam, że umieścił mnie tu sam prof. Wardyn. Kiedy z uznaniem wypowiadam się o oddziale i tym, że dostałem jedynkę, lekarka mówi mi, że osoby przychodzące od prof. Wardyna na planowe zabiegi, są umieszczane w tej sali. Tłumaczy, że ordynator – pani prof. Życińska – chce, aby pacjenci przychodzący na planowe badania mieli jak najlepsze warunki, by nie musieli przebywać z ciężko chorymi osobami.
Badania
Następny dzień zaczyna się od pobrania krwi itd. Mam wysokie ciśnienie, więc robią mi EKG. Przychodzi do mnie lekarz prowadząca. Znów pyta o bóle w brzuchu. A ja po raz kolejny opowiadam, w jaki sposób się znalazłem na oddziale. Informuje mnie, że na wtorek zaplanowano gastroskopię, a w czwartek kolonoskopię. W międzyczasie wykonują mi dwa razy EKG, echo serca, robią prześwietlenia klatki piersiowej. Przed kolonoskopią mam spotkanie z anestezjologiem. Badanie będę miał w znieczuleniu. Wszystko przebiega planowo. Na koniec muszę nawet wysłuchać porad dietetyka.
Inni muszą czekać
Od lekarza z chirurgii dowiaduję się, że kiedy ja zostałem zapisany na kolonoskopię, jakiś inny pacjent został przesunięty na bardziej odległy termin i być może miał badanie bez znieczulenia.
„Kiedy pana przygotowywano do badania, to z chirurgii musiała odejść na ten czas pielęgniarka anestezjologiczna i anestezjolog” – mówi mi jeden z chirurgów.
Moje wyniki badań są pomyślne. Nie ma zmian nowotworowych – oddycham z ulgą. Wychodzę ze szpitala w czwartek po południu – 10 listopada. Spędziłem w „Lawendowej dolinie” cztery doby. Niestety wiem, że za mój luksus w szpitalu zapłacił NFZ. Sam dzienny pobyt, bez świadczenia jakichkolwiek usług medycznych, to 300 zł. Badania i zabiegi to kolejne kilka tysięcy złotych.
Lekarze, z którymi rozmawiam, nie mają wątpliwości, że w ten sposób dyrekcja szpitala wyłudza pieniądze z Narodowego Funduszu Zdrowia. Może ratuje budżet. Szpital Czerniakowski jest jedną z najbardziej zadłużonych placówek w Warszawie. Z nieoficjalnych informacji wiem, że jest przygotowywana restrukturyzacja. Już są zwalniani pracownicy. Władze Warszawy, które są organem prowadzącym Szpital Czerniakowski, uchylają się od odpowiedzi na pytania na temat sytuacji w tym zakładzie opieki zdrowotnej. Odsyłają mnie do dyrekcji szpitala. Dyrektor jednak milczy. Nie odpowiada na pytania.
Źródło: Gazeta Polska
#prowokacja #Szpital Czerniakowski #Kazimierz Wardyn
Chcesz skomentować tekst? Udostępnij treść i skomentuj w mediach społecznościowych.
Wojciech Kamiński