Historia „od białego caratu do czerwonego” nie skończyła się wraz z upadkiem komunizmu, gdyż był to upadek pozorowany. Kłamstwo rosyjskie, następnie bolszewickie i sowieckie, a teraz znów rosyjskie, jest cały czas wykwitem tego samego kłamstwa „założycielskiego”. Punktem zaś zwrotnym w historii współczesnej nie była Gruzja - pisze Tomasz Łysiak w „Gazecie Polskiej”.
Na początku marca jedna z rosyjskich gazet, nawiązując do wypowiedzi sekretarza stanu USA Johna Kerry’ego, określiła działanie Stanów Zjednoczonych
przekroczeniem „czerwonej linii”. Mały erudycyjny żarcik moskiewskich dziennikarzy przemknął niezauważony, choć był powtarzany przez wiele innych mediów. Samo nawiązanie do terminu „cienka czerwona linia” może się oczywiście jankesom kojarzyć z książką Jonesa czy filmem Malicka, ale przecież – dla Brytyjczyków –
to bezpośrednie nawiązanie do wydarzenia z czasów wojny krymskiej, które miało miejsce praktycznie równo 160 lat temu na Taurydzie. W 1854 r. w trakcie bitwy pod Bałakławą oddziały szkockie, odziane w kilty oraz tradycyjne czerwone kurtki mundurowe, rozciągnęły się szeroko, wzdłuż wzgórz. Utworzyły „czerwoną linię”. Rosjanie atakowali ją kilkakrotnie, lecz bezskutecznie. „Cienka czerwona linia” stała się więc frazeologicznym symbolem zmagań bojowych o Krym, walki, która oczywiście z punktu widzenia politycznego miała o wiele większy wymiar niż tylko dotyczący miejscowych zwycięstw i porażek. Wojna krymska miała na nowo wytyczyć pewien układ sił, stanowiła konflikt europejski, w którym Rosja nie tylko testowała zwartość różnych koalicji zachodnich, wytrzymałość Turcji czy wreszcie lojalność Austrii, ale także chciała wyznaczyć sobie pewien obszar oddziaływania poprzez pokaz siły. To jej się nie udało.
Sceny sprzed lat
„Cienka czerwona linia” przywołana przez rosyjską gazetę wskazuje być może na poczucie humoru przyjaciół Moskali, a nawet samego
„nastajaszcziego” przyjaciela Polski, czyli Władimira Putina. Tak niby mimochodem można nawiązać do wojny sprzed półtora wieku, aby przypomnieć przez przywołanie tamtego konfliktu, że Krym jest i był rosyjski.
Gdy jednak mamy się zanurzyć w historycznych wspominkach, wydarzenia, które obecnie obserwujemy na ekranach telewizorów, budzą skojarzenia ze smutną przeszłością Polski. Nasze państwo zostało przecież rozebrane w sposób podobny do tego, jaki się teraz odbywa na Ukrainie. Ten rozbiór Ukrainy jest naszym historycznym doświadczeniem. Niektóre obrazy budzą grozę szczególną, wywołują wydawałoby się dawno umarłe duchy z zasypanych mrokiem niepamięci kurhanów.
Co rusz na współczesnych ulicach krymskich miast widać kozaków w futrzanych czapkach, wziętych jakby wprost z XIX-wiecznych rycin. Widzieliśmy te czapy w Warszawie w roku 1861, gdy kozackie oddziały rozpędzały bezbronnych manifestantów na Krakowskim Przedmieściu. Nie na darmo zresztą czapy używane są do dzisiaj przez rosyjskich żołnierzy. To akt świadomy i symboliczny – nawiązanie do zwycięskiej, imperialnej przeszłości. Duch Moskala – kozaka – bijącego batem znowu jest obok nas. Bardzo blisko naszych granic.
Rozbiorowa samoobsługa
Pierwszy akt naszych rozbiorów to Rejtan leżący na ziemi i rozdzierający szaty. Na obrazie Matejki widać w drzwiach rosyjskich sołdatów, którzy mają karabiny założone na ramiona. Nie muszą z nich nawet do nas mierzyć, wystarczy, że je mają i że nimi grożą. Reszta dokonuje się pod przymusem oraz w wyniku wieloletniej działalności takich żmij rosyjskich jak Mikołaj Repnin, który cały swój wysiłek i masę pieniędzy poświęcił na to, by Polska zgniła. Najgorsze, najbardziej upokarzające jest jednak to, że rozbioru dokonaliśmy, w świetle prawa – sami…
Drugi akt, ten z 1793 r., był z dramatycznego punktu widzenia niezwykły – na sejmie w Grodnie ambasador rosyjski Sievers zachowywał się, jak na namiestnika despotycznego imperium przystało – z jednej strony, opłacał i uzależniał finansowo posłów oraz samego króla, z drugiej – postawił działa wycelowane prosto w sejm.
Miał – według instrukcji Katarzyny – doprowadzić do tego, by sejm polski sam zrzekł się swojego terytorium i oddał je Prusom i Rosji.
Działa rosyjskich okrętów w Sewastopolu, rosyjscy żołnierze w mundurach
„kupionych w sklepie z militariami” czy wreszcie sterowane z Moskwy demonstracje filorosyjskie –
wszystko to dobrze znamy z naszej historii. Sprawy toczą się w zadziwiająco podobny sposób.
W nocy z 22 na 23 września 1793 r. Moskale aresztowali czterech posłów polskich. Sievers tłumaczył to notą:
„Częste upominania, które podpisany zmuszony był najjaśniejszym na sejm skonfederowany zgromadzonym stanom, czynić z okazji mów bezczelnych…”. I dalej pisał w podobnym tonie, wspominając o
„obłąkaniu” patriotów, tudzież o tym, że
„odważyli się odmalować w najczarniejszych barwach Konfederację Targowicką”.
Po ich aresztowaniu, w kolejnych pismach dyplomatycznych rosyjski ambasador ubolewał nad tym, że Polacy nie respektują… „prawa”!
Milczenie na zgodę
Retoryka putinowska, choćby ta ze sławetnej konferencji prasowej, na której Putin zachowywał się jak współczesny car, zdaje się być żywcem wzięta z pamiętników tamtej epoki.
Sejm w Grodnie, zanim zgodził się na rozbiór Polski, usiłował stawić opór.
M.in. przez uparte milczenie, które trwało do późnych godzin nocnych. Generał Rautenfeld groził, słał pisma, biegał tam i z powrotem, w końcu kazał w salę sejmową wycelować armaty. Gdy i to nie przyniosło efektu, postanowił wziąć posłów głodem. Oświadczył, że nie wyjdą i nie dostaną posiłków, zanim nie podpiszą. Zegar wybił trzecią w nocy. Rautenfeld chciał już wojsko wprowadzić na salę, gdy poseł krakowski Ankwicz rozwiązał problem, stwierdzając, że… „milczenie oznacza zgodę”.
W ten właśnie prawie absurdalny, komiczno-tragiczny sposób
sejm wydał zgodę na rozbiór. „Milczenie oznacza zgodę”.
Ostatni rozbiór był już faktycznym „finis Poloniae” i chociaż wbrew legendzie Kościuszko nie wydał takiego okrzyku, spadając z konia, ale koniec Polski stał się rzeczywistością.
Strach poniewczasie
Od wielu już lat „Gazeta Polska” ostrzega przed zaborczym, silnym, wziętym jeszcze z poprzednich epok imperializmem rosyjskim. Historia „od białego caratu do czerwonego” nie skończyła się wraz z upadkiem komunizmu, gdyż był to upadek pozorowany.
Kłamstwo rosyjskie, następnie bolszewickie i sowieckie, a teraz znów rosyjskie, jest cały czas wykwitem tego samego kłamstwa „założycielskiego”. Punktem zaś zwrotnym w historii współczesnej nie była Gruzja. Chociaż tam Rosjanie zobaczyli jedynego współczesnego męża stanu, który ma odwagę wprost, zdecydowanie i odważnie przeciwstawić się neoimperialnym zakusom Putina.
Tym punktem zwrotnym, wojną wypowiedzianą cywilizowanemu światu, stała się katastrofa smoleńska.
Jeśli kraj europejski, który na terenie rosyjskim straci swojego prezydenta, całą elitę, ministrów, generałów, nie jest w stanie zabrać wraku, dokonać rzetelnego śledztwa, znaleźć przyczyny katastrofy, a co więcej – kuli uszy po sobie i przyjmuje wersję rosyjską jako swoją, to znaczy dla Rosjan bardzo wiele. Był to swojego rodzaju test Europy.
Po nim właśnie Putin zorientował się, że może sobie pozwolić dosłownie na wszystko. A teraz, na Ukrainie, realizuje z żelaznym spokojem, krok po kroku, to, co założył sobie, wymyślił i przygotował wiele lat wcześniej.
Dopiero teraz, gdy już „Putin ante portas”, rząd polski zaczyna panicznie reagować, zwołuje na gwałt spotkania z sojusznikami, błaga o pomoc, doprasza się samolotów.
Należy jednak postawić zasadnicze pytanie: dlaczego nie podjęto energicznych działań w sytuacji, gdy coraz więcej poszlak, a następnie dowodów zaczęło wskazywać, że – poprzez wydarzenia w Smoleńsku – dokonano agresji na nasze państwo? Czy sama ewentualność, sama możliwość takiego biegu wypadków nie powinna budzić największych zastrzeżeń, prowokować do drobiazgowego śledztwa?
Tymczasem w sprawie smoleńskiej po prostu, ot tak sobie, niejako „spod palca” uwierzono Rosjanom. Jakby się zmienili. Jakby twarz Putina nie była ciągle tą samą twarzą rosyjskiego kozaka w futrzanej czapie, który unosi nad sobą bat, by uderzyć sługę.
„Cienka czerwona linia” została przekroczona już kilka lat temu, w kwietniu 2010 r., na lotnisku Siewiernyj. Tylko trzeba było tę linię zauważyć.
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
Chcesz skomentować tekst? Udostępnij treść i skomentuj w mediach społecznościowych.
Tomasz Łysiak