Czy to dobrze, że Jarosław Kaczyński pojawił się na Majdanie? Nawet jeśli na tym samym placu stali banderowcy i powiewały czarno-czerwone flagi? W odwiecznej walce, jaką toczymy z rosyjskim potworem, który nigdy nam nie odpuści, musimy zaciskać zęby i szukać dróg nas wzmacniających, a jemu wytrącających broń z ręki. W takich chwilach, kluczowych dla rozwoju historii nie tyle regionu, ile całego świata, należy robić to, co wiąże się z naszą przyszłością - pisze Tomasz Łysiak w „Gazecie Polskiej”.
Według językoznawców powiedzenie „ruski miesiąc” wzięło się z różnicy między kalendarzem gregoriańskim a juliańskim. Prawdopodobnie widząc ową różnicę dwunastu dni pomiędzy jednym a drugim, ludzie nabierali przekonania, że ów „ruski miesiąc” trwa dłużej. Być może jednak należałoby ten termin zweryfikować? Słowo „ruski” miało przecież w Polsce odmienny wydźwięk niż obecnie, gdy rozumie się go jako „rosyjski”.
Ruskie, czyli pochodzące z Rusi, dla wielu naszych rodaków oznaczało po prostu ukraińskie. Stąd przecież wywodzą się ruskie pierogi, tak popularne w Galicji wschodniej. Już od początków powstania Rusi Kijowskiej mówiło się o kulturze ruskiej czy ruskich miastach. Tak jak oni o Lachach, czyli Polakach. Jedna z bram Kijowa, jeszcze przed spaleniem miasta w 1240 r. przez ordy tatarskie, nosiła nazwę lackiej – polskiej, zresztą tak jak cała dzielnica.
Rozbijanie Rzeczpospolitej Trojga Narodów
Czyż więc „ruski miesiąc” nie znaczy tyle, co „ukraiński”, i związany jest nie tyle z dłuższym czasem, ile z cierpieniem, jakiego się doznaje od „ruskiej strony”? Bo przecież historia naszych narodów, już od początku powstawania Kozaczyzny, była pełna okrucieństw i lejącej się ciągle krwi. Świętego Andrzeja Bobolę Kozacy przywiązali do drzewa, bili rózgami, ciągnęli za koniem na powrozie, a potem wyłupili mu oko, przypiekali piersi i boki, zdarli skórę, obcięli nos i usta, wyrwali język. Na koniec wrzucili w błoto, by tam lacki ksiądz dogorywał. Ta święta śmierć to symbol. Symbol nienawiści ruskiej do tego, co polskie. Symbol niebywałego okrucieństwa. Symbol nieugiętej wiary – Bobola nie wyrzekł się jej. Symbol starcia kultur. Z jednej strony bowiem wszystko, co polskie, brało się z ducha rzymskokatolickiego. To, co kozackie, ukraińskie – rodziło się w stepach, z połączenia wpływów prawosławnych i tatarskich. Takie starcie kulturowe zaowocowało niejednym ruskim miesiącem albo i rokiem, jaki przychodziło przeżyć Polakom mieszkającym na wschodzie Rzeczypospolitej. Rok po męczeńskiej śmierci Andrzeja Boboli zawarto Unię Hadziacką. Rzeczpospolita Obojga Narodów połączyła się z wykwitłym z kozackiego wojska Księstwem Ruskim, tworząc unikatowy twór – federację trzech państw.
Nasze losy splotły się na dobre – w szalonym tańcu wzajemnych pretensji, wylewanej krwi, sojuszy, wspólnych przedsięwzięć wojennych, buntów, żalów i żądań. Jednak w tym wszystkim był pewien czynnik, który nie ustawał w staraniach, aby ukraiński byt w ramach polskiej strefy wpływów rozbić i przyciągnąć do siebie.
Ten czynnik to wielka imperialna Rosja. Rosja, która od początku grała ruską struną tylko w tym celu, by Rzeczpospolitą Trojga Narodów osłabić, a federację zniszczyć. Już za powstań Chmielnickiego zaczął się ciągły proces politycznej wojny o Ruś. Carowie wiedzieli, że w interesie rosyjskiej racji stanu jest sprawić, by Ukraina nienawidziła Polski. I robili wszystko, by Ukraińcy nas znienawidzili. Płynęły lata, a kierunek rosyjskiej polityki na Ukrainie pozostawał ten sam – był antypolski.
Zabić, ale wymyślnie
Do najpotworniejszej erupcji tej podgrzewanej przez stulecia nienawiści doszło w 1943 r. Rzeź Wołyńska to coś, co trudno nawet odpowiednio nazwać. Ludobójstwo – przy dość szerokich zakresach pojęciowych – nie oddaje dobrze zarówno rozmiaru, skali, jak i szczególnego typu okrucieństwa, którym wykazywali się ukraińscy mordercy. Bo nie chodziło tylko o zadanie śmierci, lecz właśnie o jak największe, wymyślne i niewyobrażalne okrucieństwo. Nie tylko liczba – około 100 tys. pomordowanych – poraża. Przeraża także sposób, gdyż 100 tys. zamordowanych przy użyciu bestialskich metod –
to 100 tys. kolejnych wcieleń świętego Andrzeja Boboli.
Słusznie ksiądz Isakowicz-Zaleski od wielu lat walczy o nadanie tej hekatombie odpowiedniej rangi i przywrócenie jej do świadomości narodowej. Gdyż ta świadomość jest ciągle za mała. Działania IPN czy liczne publikacje na ten temat nie wystarczą. Potrzebna jest bardzo wyraźna postawa sfer rządzących.
Obecność na obchodach rocznicowych, mówienie bez zakłamania, wyraźnie, odważnie i prawdziwie.
Ksiądz Isakowicz-Zaleski jest rycerzem walczącym o to, aby wobec Historii dokonała się symboliczna sprawiedliwość, której na razie po prostu brak. Jest to tym trudniejsze, że nie chodzi tylko o odpowiedni stosunek Ukraińców do tego, co uczynili, ale i odpowiedni stosunek do wołyńskiej tragedii nas – Polaków.
Wyrwać się spod moskiewskiego bata
Czy jednak ta świadomość ma spowodować, że nie będziemy odgrywać politycznej roli w obecnej ukraińskiej rzeczywistości? I to właśnie wtedy, gdy kraj ten staje w obliczu najważniejszych decyzji w całej swojej historii? Gdy może zostać wepchnięty na całe wieki w ręce imperialnej Rosji? Cóż powinniśmy czynić?
Stać z założonymi rękami i patrzeć, jak Rosja zagarnia Ukrainę, by później po raz kolejny rozpalić ukraińską nienawiść wobec nas? Czy próbować poprzeć Ukraińców w ich staraniach o zachowanie niezależności?
Chociaż świat współczesny jest pełen frazesów o pokojowym współistnieniu, a także o suwerennej egzystencji nowoczesnych państw, nikt przecież nie jest w stanie zaprzeczyć, że istnieją obszary, które – mocą historycznej tradycji oraz wiele razy wydeptanymi, odwiecznymi drogami – stanowią obszary pewnych wpływów. Rosja widzi je w całej pojałtańskiej mozaice swych dawnych satelickich państw i byłych republik. My również jesteśmy na tej rosyjskiej mapie. I chociaż wyrwaliśmy się oficjalnie spod moskiewskiego bata, to jednak nie uczyniliśmy tego do końca – najlepszym dowodem są manipulacje Moskwy sprawą smoleńską. Polska – niegdysiejsze mocarstwo odgrywające wielką rolę w historii Europy – upadło na skutek własnych błędów, ale także – a może przede wszystkim – poprzez inwazyjną politykę dwóch wielkich sąsiedzkich gigantów. Niemcy i Rosja – macherzy rozbiorowi – zabrali nam nie tylko terytoria.
Pragnęli zniszczyć tę wielką siłę naszego oddziaływania kulturowego na dookolną rzeczywistość. Przy czym Rosja miała najwięcej do ugrania – chodziło przecież o wielkie tereny leżące między imperium a Koroną. Rozbiory stały się efektem konsekwentnej, prowadzonej krok po kroku polityki mającej na celu zdobycie państw, które były niejednorodne kulturowo i narodowościowo, a więc nadawały się do „przechwycenia”. Takie były wszystkie gubernie tzw. ziem zabranych.
Roman Dmowski w genialnej książce pt. „Niemcy, Rosja i kwestia polska”, napisanej w 1908 r., dokonał świetnej analizy procesów, które zachodziły na terenie zaborów. Rosjanie pracowali długo nad zniszczeniem pierwiastków polskich na Litwie i Ukrainie. Próbowali tego dokonać wszelkimi możliwymi metodami: administracyjnymi, językowymi, finansowymi.
Po każdym powstaniu zaostrzali kurs. I co najciekawsze ‒
zdawali sobie doskonale sprawę z tego, że walkę o polski obszar wpływu kulturowego można wygrać przez rozgrzanie antagonizmów narodowościowych. Cóż się mogło lepiej nadawać na takie narzędzie niż nienawiść Litwinów do Polaków? Albo Ukraińców do Lachów? Spaliła ci się stodoła, bo piorun w nią strzelił? A czyż to nie jest wina polskich panów, że masz strzechę ze słomy? Dziecko ci choruje? A czyż przypadkiem polscy panowie, właściciele dworów i majątków, nie mają całkiem zdrowych dzieci?
Do tego dochodził nacisk w sferze religii, likwidacja unitów i przyłączenie ich do Kościoła prawosławnego oraz bardzo silna propaganda wymierzona w Kościół katolicki. Tak trwało przez wiele dziesiątków lat i trafiało na niezwykle podatny grunt, gotowy po wielu wiekach trudnej, federacyjnej koegzystencji.
Antypolska gra Rosji
Był tego wszystkiego świadom nie tylko Dmowski, ale także Józef Piłsudski. Jego idea federacyjna, wyrastająca z jagiellońskiej tradycji, a później z naszej historii pohadziackiej, wypływała z głębokiej refleksji historycznej. A przecież komendant dojrzewał i wzrastał już w czasie powolnego stapiania się żywiołu polskiego z rosyjskim – tym ważniejsze i trudniejsze stało się odważne patrzenie zarówno w przeszłość, jak i w przyszłość. Piłsudski był szczególnym obrońcą Powstania Styczniowego, które za jedną z naczelnych idei przyjęło hasło:
„Całość”. Już w 1863 r. czuć było, że ziemie zabrane wymkną nam się na zawsze, jeśli nie będziemy o nie walczyć. Obietnice złożone przez Aleksandra I, mówiące o przyłączeniu ich do Królestwa Polskiego, nigdy nie zostały zrealizowane. W guberniach należących teraz administracyjnie do Rosji nadal mieszkało wielu Polaków, łączyły ich z Królewiakami czy mieszkańcami innych zaborów nici kontaktów rodzinnych.
Jednym z celów Powstania były więc nie tylko Niepodległość i Wolność, ale także kwestia wyrwania tych polskich ziem spod panowania rosyjskiego. Symbolem powstańczym stała się pieczęć z trzema herbami – Orłem, Pogonią i Archaniołem Michałem. Korona, Litwa i Ruś. Rzeczpospolita. Podziemne państwo polskie, które powstało wtedy – jeden z najwspanialszych tworów polskiej myśli państwowotwórczej – było dowodem głębokiego poczucia, że biją w nas trzy serca: polskie, litewskie i ukraińskie.
Idea federacyjna Piłsudskiego nie była szablonowa. Zakładała inną formułę kontaktów wzajemnych i formy współistnienia różnych narodów w naszym obszarze wpływów. Inaczej więc Piłsudski myślał o Litwie, a inaczej o Ukrainie. Tę ostatnią widział jako niepodległe państwo. Widział je nawet pomimo zapiekłych ran z przeszłości, silnego antypolonizmu, jaki wykwitł na Rusi w XIX wieku, i nawet pomimo świeżych wspomnień z walk o polski Lwów w listopadzie 1918 r. Ludzie pamiętali, że na ulicach Lwowa jedni mieli do austriackich czapek dopięte wstążki żółto-niebieskie, a drudzy biało-czerwone.
Wojna z Ukraińcami o Lwów i Galicję wynikała znowu z wyraźnej inspiracji zaborcy, tym razem austriackiego. Piłsudski był tego świadomy.
Nasze Orlęta Lwowskie to jeden z najpiękniejszych pomników bohaterstwa – tym niezwyklejszy, że wzniesiony przez dzieci. Przez tych kilkunastolatków, którzy chwycili za karabin z poczucia obowiązku wobec Ojczyzny, z miłości do Polski. Miesiąc krwawych walk o Lwów był przez publicystów i historyków przedwojennych nazywany „ruskim miesiącem”. Jednak pomimo świeżych ran zadanych przez Rusinów, gdy przyszło nam stanąć oko w oko z bolszewicką nawałą, Piłsudski nie wahał się wejść w sojusz z Petlurą. Sam Petlura zresztą zapłacił za to wiązanie się z Polakami śmiercią z rąk tajnej policji sowieckiej.
Walka o strefy wpływów wydawała się przez nas całkowicie przegrana, gdy po II wojnie światowej zarysował się nowy podział świata, a Polaków ze Wschodu po prostu zaczęto wyrzucać z domów i przesiedlać do miast w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Ukuto nawet fałszywy termin „repatrianci”, czyli wracający do Ojczyzny. A przecież oni nie wracali do Ojczyzny, tylko zostali z niej wyrzuceni. To ważny akord tej antypolskiej akcji historycznej, która rozgrywała się na przestrzeni dziejów.
Słabych nikt nie słucha
W najnowszej historii Polski był tylko jeden polityk, który ośmielił się myśleć szerzej o kwestiach polskiej polityki zagranicznej. Śp. Lech Kaczyński wyznaczył Polsce rolę lidera wśród państw, które po 1989 r. wyrwały się choćby w sposób formalny spod wpływu Rosji. Nikt nie staje się przywódcą przez deklaracje. Ani też przez piękne słowa, chociaż te ułatwiają zdobywanie popularności. Prawdziwym liderem można zostać dzięki działaniu. Takiemu, które jest częścią składową myśli strategicznej wykraczającej poza chwilę bieżącą, a znajdujące oparcie w szerokiej perspektywie. Tak jak czynił Piłsudski – działał w oparciu o refleksję historyczną i analizę wydarzeń przeszłych, a także o doskonałą umiejętność odczytywania gry zakulisowych sił i niezwykłej intuicji dotyczącej nadchodzącej przyszłości.
Zaangażowanie śp. Lecha Kaczyńskiego w konflikt gruziński podczas wojny o Osetię było właśnie posunięciem znamionującym wyrastanie w Polsce zupełnie nowej jakości. Pojawił się przywódca, który potrafił reagować natychmiast, w sposób zdecydowany, a w dodatku stać się liderem państw regionu wschodniej Europy. Tak traktowano go wtedy, w czasie lotu do Tbilisi. Prezydenci Ukrainy, Litwy i Estonii, a także premier Łotwy widzieli w nim lidera. Gra na czas była związana z koniecznością przybycia przed Sarkozym – od tego, czy delegacja prezydentów zdąży do stolicy, zależało, czy Gruzja przyjmie bardziej zdecydowaną, czy też ugodową formułę dalszych poczynań. Rozpoczęła się nowa epoka w historii Polski –
nasz prezydent pokazał, że chcemy znów być liderem dla państw będących kiedyś w naszej sferze wpływów. Innymi słowy, że zaczniemy odbudowywać to, co zniszczyły zabory. Nie w sensie terytorialnym oczywiście, ale roli, jaką się pełni.
Teraz Rosja znowu się cieszy. Litwini nas nienawidzą – tak jak ich uczyli Moskale przez stulecia. Ukraińcy – w przeważającej większości – także.
I ta nienawiść jest na rękę imperium Putina.
Czy to dobrze, że Jarosław Kaczyński pojawił się na Majdanie? Nawet jeśli na tym samym placu stali banderowcy i powiewały czarno-czerwone flagi? Dla tych, którzy pamiętają zbyt dobrze skalę mordów ukraińskich na Wołyniu, to może być trudne do zniesienia. Tym bardziej, że obecny patriotyzm ukraiński spod znaku UPA jest wobec Polski zdecydowanie wrogi. Ale czy właśnie – zdając sobie z tego sprawę – należy go pozostawić w rękach Moskwy? W odwiecznej walce, jaką toczymy z rosyjskim potworem, który nigdy nam nie odpuści, musimy zaciskać zęby i szukać dróg nas wzmacniających, a jemu wytrącających broń z ręki. W takich chwilach, kluczowych dla rozwoju historii nie tyle regionu, ile całego świata, należy robić to, co wiąże się z naszą przyszłością. Musimy widzieć Polskę silną. Do niej dążyć.
Tylko jako silna Polska będziemy mogli domagać się prawdy i zadośćuczynienia od tych, którzy nas skrzywdzili. Słabych nikt nie słucha…
Źródło: Gazeta Polska
Tomasz Łysiak