Fabułę filmu „W imię…” można określić słowami Kazika Staszewskiego: „Wszędzie ruchawka, zniszczenia i pożoga”. Reżyser Małgorzata Szumowska tym razem pokazuje nam, że katolicy to kłamliwi hipokryci, a homoseksualizm wśród księży to zaakceptowana przez wszystkich norma. Szumowska pokazała też, że posiada zdolność zohydzenia widzom seksu.
Gdy jej najnowszy film „W imię…” o księdzu homoseksualiście miał swoją premierę podczas słynnego Berlinale, publiczność nagrodziła film owacją na stojąco. Zachwyt nad obrazem o gejach w sutannach wyraził też dyrektor Międzynarodowego Festiwalu w Berlinie Dieter Kosslick, mówiąc, że to „bardzo aktualny komentarz obecnej sytuacji w Kościele”. Szkoda tylko, że Polska w filmie przedstawiona jest jak prowincjonalna kraina, w której pełno wynaturzeń i obłudy. Ci, którzy powinni być jasnymi postaciami, są najciemniejszymi.
Ksiądz Adam (Andrzej Chyra) zostaje przeniesiony do parafii w biednej wiosce. Zajmuje się tam trudną młodzieżą. Grupą chłopców, którzy wyszli z poprawczaka. Praca nie jest łatwa. Jadną z barier w pracy są dla księdza jego skłonności homoseksualne, którym się poddaje. Wyrzuty sumienia topi w alkoholu. Środowisko, w którym pracuje, składa się z upośledzonych, zdrajców i jednej kobiety lekkich obyczajów. Wnętrza zdominowane są przez brudne ceraty i szare firany. Jest też zatęchła kanapa, na której niejedno się działo.
Takie pokazanie świata to tani chwyt służący relatywizowaniu rzeczywistości. W tak zwichrowanym świecie trudno ocenić, kto jest dobry, a kto zły. Nie ma żadnego fundamentu, nie ma odniesienia do wartości uniwersalnych.
Jest jedna wielka moralna degrengolada.
Szumowska popularność zdobyła filmami „33 sceny z życia” i „Sponsoring”. W pierwszym zbudowała zainteresowanie dosłownym pokazaniem umierania. Odarła śmierć z pewnej tajemnicy. Obraz, dla pikanterii, uzupełniła scenami zdrad małżeńskich. W „Sponsoringu” pokazała szanowaną dojrzałą kobietę, która pisząc reportaż o prostytutkach, zaczęła fascynować się ich sposobem na życie. Reżyserka pokazała przy okazji, że pewną trudność sprawia jej zrobienie filmu bez sceny onanizmu. Szybko zaczęła być też uwielbiana przez bywalców czerwonych dywanów. Zelektryzowała aktorską śmietankę. Świadczy o tym choćby to, że Olgierd Łukaszewicz, wielka postać polskiego kina, zgodził się zagrać w filmie „W imię…” epizod, w którym wciela się w rolę zakłamanego biskupa.
Cały artykuł ukazał się w "Gazecie Polskiej Codziennie"
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
Chcesz skomentować tekst? Udostępnij treść i skomentuj w mediach społecznościowych.
Sylwia Krasnodębska