- Sobotnia konwencja wcale nie poprawiła notowań Tuska. Widzieliśmy na tym spotkaniu, że Trzaskowski siedział z miną dosyć ponurą. Myślę, że praktycznie nie zmieniła się sytuacja sprzed roku. Tusk wie, że ma do czynienia z groźnym konkurentem, stąd jego radykalizm na konwencji – mówi "Gazecie Polskiej Codziennie" socjolog prof. Henryk Domański.
Za nami konwencja Platformy Obywatelskiej. Przygotowana z rozmachem. 6 tys. osób, 200 autobusów z całej Polski. Jak Pan odbiera konwencję? To sukces?
Nie nazwałbym tego sukcesem. Chodziło o to, żeby podtrzymać nastroje. Platforma reaguje konwencją na rozpoczęcie kampanii Prawa i Sprawiedliwości. To jest jeden z pierwszych elementów rytuału, który ma podtrzymać gotowość elektoratu PO i przywództwa Platformy, czyli tych ludzi, którzy są najbardziej zaangażowani i decydują o tym, jak ona funkcjonuje. To wszystko było do nich adresowane. Oczywiście z nadzieją, że to, co zostanie powiedziane na konwencji, się jakoś rozleje na większość elektoratu.
Głównie jednak chodziło o zareagowanie na aktywność PiS. PO jako największa partia opozycyjna nie może sobie pozwolić na to, by nie zareagować. Chodziło też o podtrzymywanie nastroju w dosyć jednolitym duchu. Tutaj nie mieliśmy nic nowego. Ale też nie o to chodziło. Nie sądzę też, by Donald Tusk nie wiedział, iż argumenty, które przedstawia, czyli koncentrowanie się na krytyce PiS i nieformułowanie żadnego programu, nie przyciągną więcej elektoratu niż 25–26 proc. zadeklarowanych przeciwników Prawa i Sprawiedliwości. Jeżeli to był rytuał, to trudno to nazwać sukcesem. Odbyło się to zgodnie z zasadami prowadzenia walki politycznej.
Rzeczy, które najbardziej się przebiły z wypowiedzi Donalda Tuska, to zapowiedź kryterium ulicznego, w razie gdyby władza PiS nie zniknęła, lub wyprowadzanie osób z budynków, gdyby wygrał wybory. Mówił wprost o Adamie Glapińskim. To tylko taktyka wyborcza czy realne zapowiedzi?
Prawdopodobnie gdyby pojawiły się okoliczności, to być może podjąłby takie działania. Dzisiaj obstawiałbym na dziewięćdziesiąt kilka procent, że on w to nie wierzy. Ten wątek z wychodzeniem na ulice u Donalda Tuska się powtarza. W sobotę to nie był pierwszy raz. Podobne zapowiedzi składał kilkanaście tygodni temu. Według mnie to jednak tylko słowa, w których chodzi o uświadomienie ludziom, którzy go słuchają, że sytuacja tak nabrzmiała, że dochodzi do punktu krytycznego, jeśli chodzi o stan demokracji w Polsce, stosunek UE do nas, że trzeba wyjść na ulice, bo innego wyjścia nie ma. Tutaj jednak nie chodzi o realne wyprowadzenie zwolenników, bo przecież on w to nie wierzy, gdyż u nas nie było czegoś takiego od dziesiątek lat, ale raczej chodzi o to, by zdefiniować sytuację. Ma być ona dramatyczna, więc wychodźmy na ulice, idźmy na Belweder, Aleje Ujazdowskie czy Pałac Zimowy. Podkreślam, tu jednak nie chodzi o rewolucję, bo Donald Tusk w nią nie wierzy.
„Kto wierzy w Boga, ten nie głosuje na PiS” – mówi Donald Tusk. Czy te wyrazy dadzą jakikolwiek efekt?
Kompletnie nieprzemyślane słowa. Biorąc pod uwagę ten jego antyklerykalizm, z którym mamy do czynienia od kilku miesięcy, ale także wcześniejsze wolty, to wszystko jest niewiarygodne. W moim przekonaniu on nadal liczy na powtórzenie sytuacji z 2007 r. Wtedy przecież nie było przesądzone, że Platforma wygra z Prawem i Sprawiedliwością 41,5 proc. do 32 proc. To się zmieniło w ciągu ostatnich 2–3 tygodni. Przypadek Beaty Sawickiej wykorzystano do pobudzenia emocji, lęku przed PiS. Sądzę, że Tusk, przedstawiając taki radykalizm, liczy, że wszystko rozstrzygnie się na ostatniej prostej. Mamy wojnę. Nie wiadomo do końca, co z Krajowym Planem Odbudowy. Tutaj jest kilka zmiennych, które w jego mniemaniu mogą zadziałać na niekorzyść rządzących. Oczywiście nie będą działać na wszystkich Polaków. Nie zadziałają na elektorat PiS, ale mogą przekonać część społeczeństwa, która nie wie, na kogo zagłosować, i się waha. Wszystkie wypowiedzi Tuska mają wytworzyć nastrój katastrofizmu i paniki moralnej. Chodzi o wykreowanie takiej sytuacji, która nie przystaje do rzeczywistości, ale jej zadaniem jest wywołanie reakcji. Często radykalnych reakcji.
Tusk ani słowa nie powiedział o wojnie na Ukrainie. To świadoma taktyka?
Tak. Tusk wie, że Polakom już się opatrzyła ta sytuacja. Że się do tego przyzwyczaili. Do tego PiS notuje sukcesy na arenie międzynarodowej, co zresztą podbija partia rządząca. Dlatego Tusk potraktował to jako sprawę drugorzędną i uznał, że lepiej skoncentrować się na sprawach krajowych. Zresztą nie wypadałoby mu krytykować działań rządu w sprawie Ukrainy. On czeka na reakcję społeczną. Liczy z pewnością na wzrost nastrojów umiarkowanych wobec Ukraińców, którzy są u nas w kraju. Mamy już tego symptomy w badaniach CBOS, gdzie z 90 do 80 proc. spadł odsetek osób twierdzących, że Ukraińcom trzeba pomagać, ale niech oni też zaczną to finansować. Teraz jest jednak za wcześnie, by o tym mówić, więc Tusk świadomie ominął ten temat. On bowiem nie ma nic do zaoferowania. Rząd ma na tym polu oczywistą przewagę.
Po tej konwencji już jest bezsporne przywództwo Donalda Tuska w PO czy może jednak Rafał Trzaskowski będzie miał coś do powiedzenia?
Wystąpienia Tuska są w dużej mierze nieprzemyślane i chaotyczne. One są wręcz niepasujące do pewnych formuł, do których lider PO nas przyzwyczaił. Myślę, że sobotnia konwencja wcale nie poprawiła notowań Tuska. Widzieliśmy na tym spotkaniu, że Trzaskowski siedział z miną dosyć ponurą. Myślę, że praktycznie nie zmieniła się sytuacja sprzed roku. Tusk wie, że ma do czynienia z groźnym konkurentem, stąd ten jego radykalizm na konwencji. To była próba zasygnalizowania, że on rzeczywiście rządzi, on dominuje, a Trzaskowski nic nie ma do gadania. Fakty są jednak takie, że Tusk nie ma tak silnej pozycji, jak w lipcu ubiegłego roku, gdy wrócił do polskiej polityki.
Z oczywistych względów. Nie ma żadnego sukcesu. Nie było wielkiego wzrostu poparcia. Jego idée fixe, czyli zjednoczenie opozycji, nie doszła do skutku. Dlatego na konwencji bronił się, skupiając się na rzeczach drugorzędnych.