W sobotę uczestnicy spotkania wyborczego z Donaldem Tuskiem mogli dowiedzieć się, że to właśnie lider Platformy był pierwszą w Polsce osobą, która zaproponowała Norwegom budowę gazociągu Baltic Pipe. To deklaracja porównywalna chyba tylko z przypisaniem Ewie Kopacz autorstwa programu 500+. Donald Tusk przyzwyczaił nas już do takich akrobacji, a tym bardziej oswoił z nimi swój elektorat. Jednak brak wiarygodności lidera jest jedną z przyczyn nieosiągnięcia dotychczasowych celów i braku pewności realizacji zadania najważniejszego, zdobycia wygranej w wyborach. Narracja PO i bliskich jej rozjeżdża się w zbyt wielu dziedzinach - pisze Krzysztof Karnkowski w "Gazecie Polskiej Codziennie".
Zacznijmy od przywołanych już kwestii bezpieczeństwa. Tusk przedstawia się jako pomysłodawca i zwolennik Baltic Pipe. Brak realizacji tego pomysłu podczas własnych rządów tłumaczy brakiem zainteresowania ze strony Norwegów, dla których Polska jako jedyny lub główny odbiorca miałaby być zbyt małym rynkiem. Tym samym były premier przypisuje stronie norweskiej swoją własną argumentację.
Dziewięć lat temu Tusk tłumaczył, że w związku z podpisanymi z Rosją kontraktami nasz rynek jest dla Norwegów za mały, a my nie potrzebujemy od nich zbyt wiele gazu.
Kontrakty z Rosją nie podpisały się same, przygotowywał je i podpisywał rząd Donalda Tuska, a kluczową rolę w tym procesie odgrywał Waldemar Pawlak, jeszcze niedawno broniący tego kierunku dostaw.
Tyle że przecież Pawlak, wicepremier z koalicyjnego PSL, nie podjąłby takiej decyzji bez błogosławieństwa premiera z Platformy i bez pewności, że uzależnienie się na lata (przypomnijmy, że kontrakt ten pierwotnie obowiązywać miał nawet nie do 2022, a 2037 r., tego było jednak za wiele nawet dla Unii Europejskiej!) od rosyjskiego paliwa wpisuje się w ogólną politykę zagraniczną rządu Donalda Tuska.
To właśnie ten prorosyjski zwrot jest dziś największym wizerunkowym obciążeniem i problemem lidera Platformy, zmuszającym do wypierania się dawnych wypowiedzi, działań i poglądów. Choć może, jak pokazują ostatnie dni, jest to raczej jeden z dwóch głównych problemów.
Kwestia rosyjska to pięta achillesowa Platformy od dawna, lecz pełnowymiarowa napaść na Ukrainę uświadomiła skalę tego problemu grupom szerszym niż prawicowi komentatorzy i ich odbiorcy z jednej, a politycy Prawa i Sprawiedliwości z drugiej strony. Od miesięcy narasta jednak drugi kłopot – kwestie gospodarcze.
Platforma swój elektorat latami wychowywała w duchu liberalnego egoizmu, niechęci do wszelkiego „rozdawnictwa” i traktowania systemowej pomocy słabszym wyłącznie jako reliktów socjalizmu i środków do przekupywania trwale demoralizowanej tymże grupy słabiej sytuowanych Polaków. Ten sposób myślenia wciąż obecny jest w pogardliwych wypowiedziach intelektualnego i celebryckiego zaplecza Platformy, jak profesorowie Markowski i Rychard („wyborcy PiS nie jeżdżą na wakacje” – dowiadujemy się; kto w takim razie obrzydzał elitom z Warszawy wyjazdy nad morze?).
Ta część sceny politycznej, która w największym stopniu firmowała polską transformację ustrojową, nigdy nie miała oferty dla osób i grup, niebędących ich beneficjentami.
Odwołanie się wyłącznie do sukcesów i aspiracji działało jeszcze w 2007 r., choć wymagało już wzmocnienia wykreowaniem plemiennej pogardy, lecz w 2015 r. zbankrutowało całkowicie. Dziś politycy Platformy wiedzą, że nie ma powrotu do tego balcerowiczowskiego darwinizmu społecznego, lecz nie wiedzą tego tradycyjnie związane z tą partią elity.
W efekcie Platforma proponuje kolejne działania, które w wykonaniu PiS uznałaby za szczyt populizmu (zapowiedzi podwyżek płac czy nowych lub tylko rzekomo nowych świadczeń, jak „babciowe”, a także pozornie lewicowego programu mieszkaniowego), a „autorytety moralne” postulują zupełnie inne działania. Dochodzi więc do konfliktu z częścią własnego, twardego, jak się zdawało, elektoratu, który szuka reprezentacji swego klasowego egoizmu w innych miejscach sceny politycznej, w tym w dotąd odrzucanej jako skrajna, lecz wolnorynkowej przecież, Konfederacji.
Gdy najwierniejsi sympatycy stają na głowie, by liberalnie uświęcić wymyślane przez Tuska transfery socjalne, z ostrą krytyką występuje największy dotąd autorytet – Leszek Balcerowicz, z którym w polemikę wchodzi Marcin Kierwiński. Dla sporej części wyborców musi to być szok.