Konfederacja gra o sporą stawkę. Jeśli prawdą są medialne doniesienia, że narodowi ultraliberałowie mają zasilić obóz Donalda Tuska, będą zmuszeni wykonać niezły szpagat. W łeb bierze wówczas nie tylko ich antysystemowa i mocno suwerennościowa retoryka, lecz także spora część ich obyczajowo-społecznej autokreacji.
„Plan polityczny Donalda Tuska na pobicie PiS opiera się na współpracy z PSL i Polską 2050 oraz życzliwości wobec Konfederacji, z którą otoczenie szefa Platformy ma niezłe, poufne kontakty. Na boczny tor odsunięta ma zostać Lewica, której Tusk nie ufa. (…) Tak, ta sama Konfederacja, ultrakonserwatywna, antyunijna, momentami antyszczepionkowa, która odrzuca wielu wyborców Platformy Obywatelskiej”
– to głośny ostatnio cytat z onetowskiego programu „Stan po Burzy”, prowadzonego przez Agnieszkę Burzyńską i Andrzeja Stankiewicza.
Chwilę później wybuchła afera z Samuelą Górską. Modelka nie tylko wzięła udział w imprezie Konfederacji. Uczestniczka programu „Top Model” tłumaczyła, że popiera „Konfę” choćby dlatego, że „nie chce żydostwa i LGBT”. Burza wybuchła, gdy przy okazji okazało się, że kobieta ma w mediach społecznościowych „słit focie” z Kubą Wojewódzkim. W mediach społecznościowych sporo ludzi, nie tylko ze zdeklarowanej lewicy, lecz także wyborców Platformy i Polski 2050, zaczęło szyderczo pytać: „Czy tak w praktyce wygląda sojusz »faszystów« z liberalnymi Europejczykami?”. Konfederacja ewidentnie przestraszyła się skutków nagłośnienia całej sytuacji: wypowiedź Górskiej usunięto po kilkunastu godzinach z oficjalnych kanałów ugrupowania.
Wiadomo jednak, że zdarzenie podzieliło polityków i sympatyków Konfederacji. Janusz Korwin-Mikke próbował reinterpretować i usprawiedliwiać słowa modelki, wskazując, że chodziło jej o „żydokomunę”. Nieoficjalnie mówi się, że najważniejsi politycy Konfederacji, łącznie z tymi, którzy wciąż liczą na zaproszenia do studia TVN, wymusili wykasowanie jej tekstów o „żydostwie i LGBT” ze swoich kanałów medialnych. I to nie dlatego, że tak bardzo przeszkadzają im poglądy Górskiej – Konfederacja musi choć trochę poprawić swój wizerunek w oczach lewicowo-liberalnych środowisk, jeśli chce, żeby Tusk mógł ją realnie uwzględnić w swoich politycznych planach. I nagrodzić, gdyby udało się odsunąć Prawo i Sprawiedliwość od władzy.
Konfederacja odbyła w ostatnich latach długą drogę od partii, która chciała „obalić republikę Okrągłego Stołu” do formacji, która całe polityczne zło w Polsce utożsamia z ugrupowaniem kierowanym przez Jarosława Kaczyńskiego. Po części było to wygodne, szczególnie w czasach, gdy dla PiS nie było alternatywy, nie tylko na prawo.
Kontestacja rządowego programu z pozycji ostentacyjnie ultraliberalnych, mocno antyunijnych i antyamerykańskich, przynosiła „Konfie” pewien pożytek – przede wszystkim ustabilizowała poparcie dla tej formacji na nie aż tak dużym poziomie, lecz gwarantującym znalezienie się w Sejmie. Do czasów pandemii mieściło się to w regułach politycznej gry – można nie podzielać ekonomicznych poglądów zwolenników i polityków tej formacji, ale trzeba uznać, że mają prawo do politycznej reprezentacji w demokratycznej rzeczywistości. I że są zgodne z interesami lub odczuciami części Polaków.
Kłopot w tym, że od czasów pandemii polityczna praktyka i teoria Konfederacji staje się cynicznie destruktywna. Nie chodzi nawet o to, że oficjalnie antyszczepionkowi politycy Konfederacji, wygrywający dla siebie antyszczepionkowy elektorat antynaukową i aspołeczną demagogią, najprawdopodobniej i tak się po cichu zaszczepili. Chodzi o to, że Konfederacja bardzo cynicznie w czasie i tak miękkich jak na Europę polskich lockdownów robiła wszystko, by wzmacniać społeczne niepokoje. Można oczywiście wygrywać dla siebie w ten sposób jeden czy dwa punkty procentowe. Ale to wszystko działo się kosztem społecznego dobrostanu. Tym bardziej – co dziś jest już pewne – że społeczno-gospodarczy program Zjednoczonej Prawicy na czas pandemii zadziałał.
Wskaźniki, cytowane także przez zachodnie media, nie pozostawiają złudzeń. I choć boli każdy biznes w kryzysie, każde stracone w Polsce miejsce pracy, to widać dobrze, że byliśmy nie tylko daleko od ekonomicznego dna, lecz także że bardzo szybko rozpoczął się nowy wzrost, który może dać naszemu krajowi w kolejnych latach niebywały sukces. A owoce wzrostu trafiały, trafiają i będą trafiać do wszystkich, nie tylko do ultraliberalnych elit, ich najwierniejszych akolitów i partnerów z państw ościennych. A przecież nowy plan Tuska, któremu tak ochoczo przyklaskuje kompradorski establishment III RP, zakłada powrót do sytuacji sprzed 2015 roku, gdy dysproporcje między ogółem społeczeństwa a jego najzamożniejszą i najbardziej wpływową częścią rosły coraz szybciej. I w żaden sposób nie były łagodzone polityką społeczną i rodzinną państwa.
To jest właśnie ten najbardziej nieszczęsny punkt wspólny, który łączy polityków Konfederacji (i w mniej świadomy pewnie sposób niemałą część jej elektoratu) z Platformą Obywatelską. Wśród ludzi „Konfy” są zapewne szczerzy wolnorynkowcy, którzy wciąż wierzą, że radykalny liberalizm przysłużyłby się polskim przedsiębiorcom i w efekcie podniósł na swoich falach wszystkie łodzie. Tylko że dziś jest jasne, że globalny kapitalizm tak nie działa. I niestety można podejrzewać, że część konfederackiej elity świetnie sobie z tego zdaje sprawę, z całą świadomością promując społeczno-gospodarcze rozwiązania, które szkodzą przeważającej większości mniej zamożnego społeczeństwa, za to działają na korzyść elity pieniądza, władzy i prestiżu. Narodowi liberałowie mogą się bowiem o wiele spraw kłócić z Europejczykami-liberałami, ale w sprawach ekonomicznych w praktyce promują ten sam, najbardziej bezwzględny darwinizm. Jego efekty w III RP jednych zatrzymały daleko od realnego dobrobytu, drugim dały fortuny.
Przypuśćmy, że plan Tuska się powiedzie. Czy Konfederacja na nim wygra? Część jej polityków z pewnością odbierze swoją nagrodę. Ktokolwiek zna narodowych liberałów nieco dłużej, ten wie, że żadnymi fruktami od „republiki Okrągłego Stołu” nie pogardzą, gdy znajdą się one w ich zasięgu. Ale większość czeka rozczarowanie: Platforma jest formacją, która mocno pilnuje probrukselskiej i proniemieckiej agendy (eufemistycznie rzecz nazywając). I niemała część konfederackiego elektoratu, choćby marszo-niepodległościowego, szybko zatęskni za czasami PiS. Dziś marszo-niepodległościowcy narzekają, że rządzący nie dbają o nich, jak należy. Ale po ewentualnym powrocie liberałów-Europejczyków do władzy szybko się przekonają, co znaczy przykręcanie śruby. Szybko też zobaczą, gdzie są naprawdę tłuste koty i jak bezwzględne może być „odzyskane” przez platformersów państwo dla tych, których nie zachwyca projekt pod tytułem „III RP. Euro-liberalna reaktywacja”.
Wtedy znów zacznie się płacz i narzekanie: „Gdzie ja miałem oczy, gdzie miałem rozum?”. Ale wtedy będzie za późno na lanie łez. Trzeba będzie zapłacić nową cenę za cyniczny pogląd lub naiwną wiarę, że Tusk i jego kamaryla naprawdę chcą lepszej Polski; że będzie to kraj lepszy niż obecnie. Konfederacja w sojuszu z Platformą być może skazana jest na zwycięstwo. Ale będzie ono klęską Polski. I pyrrusowym zwycięstwem dla narodowych liberałów.