Gdyby lewicowo-liberalne środki przekazu miały choć odrobinę przyzwoitości, przyznałyby, że koalicja 13 grudnia, poza odsunięciem Zjednoczonej Prawicy od władzy, nie może się poszczycić spełnieniem żadnej znaczącej obietnicy przedwyborczej. Chochole tańce wokół aborcji dobrze pokazują, że mamy do czynienia z wewnętrznie sprzecznym sojuszem partii, które stać jedynie na „antynarodowe byletrwanie”. I to w czasach, gdy Polska nie może sobie na to żadną miarą pozwolić.
Wielu prawicowych komentatorów drwi, gdy słyszy o politycznych podchodach wokół aborcji. Anna Maria Żukowska z Lewicy próbuje negocjować z Szymonem Hołownią z Trzeciej Drogi, Marta Lempart nie ustaje w hejcie wobec PSL. Donald Tusk sprawia wrażenie, że jednych, drugich i trzecich trzyma w garści. Ma już władzę, więc nie musi zbytnio mizdrzyć się do najbardziej rozwrzeszczanych „lampercic”. Ale musi wykazać się przed wyborcami sprawczością.
W końcu długo karmił ich obietnicami dotyczącymi liberalizacji aborcji. Dlatego w sytuacji kryzysowej – jak przegrane głosowanie w tej sprawie – ni to bezradnie rozkładał ręce, ni to groził krnąbrnym palcem. Na prawicy słychać głosy triumfu – wszechmocnemu Tuskowi, który dzieli i rządzi koalicjantami, nie wyszło bardzo ważne sejmowe głosowanie. Ale spójrzmy na sprawę głębiej – koalicja 13 grudnia jest dysfunkcyjna. Grozi jej to, że w najważniejszych dla Polski sprawach będzie zawsze funkcjonalnie sparaliżowana. Jej sprawczość ujawnia się tylko w kwestiach dotyczących PiS – w innych cierpi z powodu chcianej i niechcianej indolencji. To problem systemowy.
W miniony wtorek wicepremier, szef PSL Władysław Kosiniak-Kamysz mówił, że w tej kadencji Sejmu jest szansa na przegłosowanie tylko jednego projektu ws. aborcji. I to tego, który zgłosiła Trzecia Droga. Chodzi o powrót do przepisów sprzed wyroku Trybunału Konstytucyjnego z 2020 r. i rozpisanie referendum w sprawie aborcji. To oznacza, że radykalna proaborcyjna lewica została przechytrzona przez bardziej umiarkowanych polityków w rządzie Donalda Tuska. Tajemnicą poliszynela jest, że PSL próbuje wzmocnić swoją pozycję jako partii „rozsądnego konserwatyzmu”, by konkurować o elektorat z Prawem i Sprawiedliwością i Konfederacją.
Donald Tusk głośno tego nie powie, ale z punktu widzenia interesów koalicji 13 grudnia nie jest to zła strategia. Nawet jeśli budzi głośną, choć bezradną wściekłość lewicy i głuchą frustrację liberalnych mediów, zabezpiecza prawą flankę w toku bezpardonowej politycznej walki. Trzynastogrudniowcy mogą pleść do woli o kompromitacji Kościoła i upadku jego społecznego autorytetu, ale strategia PSL pokazuje, że taka paplanina jest mocno na wyrost. Tusk co prawda zrzucił już z eleganckiego biurka dostojne krucyfiksy jako zbędny eksponat, ale Kosiniaka-Kamysza z koalicji wyrzucić nie może. Nie może też pozbyć się Włodzimierza Czarzastego z układu, bo nawet jeśli mało go obchodzi prosocjalny żargon lewicy, to potrzebuje goszystów jako posłusznej pałki na PiS.
Polityczna kuchnia Donalda Tuska może budzić nasze obrzydzenie – niczym zaplecze najgorszej garkuchni, gdzie gotuje się najgorsze ochłapy. Ale to nie jest wyłącznie kwestia estetyki. Którejkolwiek sprawy by się dotknąć – tam koalicja 13 grudnia okazuje się zakładnikiem wewnętrznych sprzeczności. Nie widać ich z całą ostrością tylko dlatego, że lewicowo-liberalne media codziennie z usłużnym uśmiechem pudrują i perfumują politycznego Frankensteina.
Wystarczy jednak posłuchać dyskusji polityków koalicji rządzącej o podatkach, schronach, aborcji, pracy w niedzielę, biopaliwach, CPK, transporcie, wiatrakach, prawie drogowym, a wyłoni nam się obraz potwornego chaosu, niezgody i niesnasek. Gdyby dać im mówić pełnym głosem, kakofonia byłaby nieznośna. Harmonię osiągają tylko wówczas, gdy temat schodzi na PiS. Jednoczy ich wyłącznie poczucie, że ich władza wynika z dość wątłej przewagi sondażowej nad opozycyjnymi formacjami.
I świadomość, że wyjście z koalicji Lewicy lub PSL skończyłoby się dla wielu z nich nie tylko utratą władzy, lecz także pewnymi już jak amen w pacierzu więzieniami.
Rzecz jasna w wielu doraźnych sprawach to władza i wola Donalda Tuska decydują o politycznych decyzjach. Wpływowe i prestiżowe stanowiska, apanaże, podział łupów w spółkach Skarbu Państwa to skuteczna metoda dyscyplinowania skłóconych koalicjantów. Bałwochwalcze uwielbienie elit III RP sprawia, że Tusk właściwie z niczego nie musi się tłumaczyć. Ma to pewien smaczek czy może smrodek, dobrze znany z dawnych lat, gdy zbrodniarze i oszuści decydowali, co jest, a co nie jest demokracją, zwaną wówczas ludową. Dziś – zachowując wszelkie proporcje – to Donald Tusk i namaszczeni przez niego osobnicy decydują, co jest, a co nie jest praworządnością i demokracją. Tym razem europejską. Prawda jest jednak taka, że obecna władza rządzi z pomocą kolejnych przekroczeń prawa i obyczaju.
To wszechmoc pozorna – bo koalicję 13 grudnia paraliżują w wielu istotnych sprawach albo bałwochwalcza uniżoność wobec Niemiec, czego najlepszym przykładem była wizyta Olafa Scholza w Polsce, albo wewnętrzne tarcia i sprzeczności. Dopóki chodzi o ideologiczne spory – niech tłuką się do woli w swoim gronie. Niech ich to paraliżuje. Problem urasta do poważnej rangi, gdy uświadomimy sobie, że koalicja wciąż nie potrafi się dogadać choćby w sprawie projektu ustawy o ochronie ludności (właśnie zapowiedziano dodatkowe konsultacje szefa MSWiA i ministra finansów). Co więcej, obecna władza nie jest w stanie zapewnić stabilnych warunków wzrostu dobrobytu dla zwykłych ludzi, bo kłóci się zarówno w sprawach budownictwa mieszkaniowego, jak i zakazu handlu w niedzielę.
Nie było żadnych stu konkretów – było sto banialuk, z których znakomita większość nie została spełniona. Niektóre obietnice, jak akademiki za złotówkę albo paliwo za 5,19 zł za litr brzmią dziś jak tragifarsa. I gdyby padły z ust przedstawicieli PiS, liberalne media i głupawe kabarety nie byłyby zdolne powstrzymać się od szyderstw i rechotu. Co gorsza, obecny rząd nie ma żadnej spójnej, prorozwojowej wizji Polski, bo mieć jej nie może. Nie tylko dlatego, że jest cichym sprzymierzeńcem niemieckiej wizji Europy Środkowo-Wschodniej jako Mitteleuropy.
Także dlatego, że Tusk i pomniejsi liderzy koalicji 13 grudnia nie są w stanie takiej wizji uzgodnić. To nie są ludzie, których jednoczył jakiś pomysł na rozwój Polski. To ludzie, którzy włożyli potężne energię i pieniądze w to, żeby obrzydzić Polkom i Polakom władzę Zjednoczonej Prawicy. Taki sukces ma swoje owoce, zgniłe owoce kompromisów politycznych między KO, Lewicą, PSL i Polską 2050, które już odbijają się czkawką i polskiej gospodarce, i mniej zamożnym polskim rodzinom. A do wyborów prezydenckich będzie tylko gorzej – bo ambicje polityczne poszczególnych trzynastogrudniowych sitw będą tylko rosły w nadchodzącym czasie.
Gdy koalicja 13 grudnia przegrała głosowanie w sprawie aborcji, prawa strona sceny politycznej wołała, że wygrało życie. To prawda. Nie możemy jednak tracić sprzed oczu faktu, że od ponad pół roku największą przegraną zmiany władzy jest polska racja stanu. Możemy wzruszać ramionami albo złościć się, że to wina niemałej części polskiego społeczeństwa i że „dobrze tak” wszystkim, którzy tracą dziś na rządach Tuska. Ale w przyszłych podręcznikach do historii nikt nie będzie przejmował się triumfem i frustracją Jagodna. Będzie za to dużo o tym, co stało się z Polską. Wiele zależy oczywiście od tego, kto będzie pisał po dekadach nasze szkolne podręczniki. Ale głupców, targowiczan i nieudaczników prędzej czy później Polacy i Polki umieli nazwać po imieniu. Niestety często zbyt późno, by dało się naprawić wiele istotnych krzywd.