Na polach bitew dochodziło w dziejach albo do zdecydowanych zwycięstw, albo takich batalii, w których obie strony przypisywały sobie chwałę wiktorii – a generalnie były one na ogół nierozstrzygnięte, zaś uznanie, komu należy się laur, zależało od tego, jakie kryteria się przyjęło. Czy ten, kto stracił więcej żołnierzy przegrał? Czy wygrał ten, który zdobył – w taki czy inny sposób – teren prowadzący bliżej upragnionego celu? Jednak nie zdarzało się, by ten, kto poniósł sromotną klęskę twierdził, za pomocą dobrze skrojonego „PR-u”, że bitwę wygrał.
Tymczasem „Król Europy”, „Słońce Peru” (warto przypomnieć ten słynny przydomek) Donald Tusk usiłuje właśnie udowodnić, że jednak można. A przynajmniej można wobec tych, którzy łykną bez popity każdą ściemę – czyli wobec grona swoich sekciarskich wyznawców. Już od feralnego piątku 13 września, gdy premier uspokajał, że nie ma powodów do jakiejś paniki (pomimo ostrzeżeń meteorologów, a nawet komunikatów płynących z Unii Europejskiej), zaczął się istny festiwal nieudolności rządowej. W kluczowych momentach, w wielu miejscowościach, ludzie – jak się skarżyli – zostali wobec żywiołu sami, bez pomocy państwa, bez obecności policji, czy wojska. Wszystko zostało zrzucone na barki obywateli, którzy przed powodzią musieli się bronić sami. Zawiodły ostrzeżenia, panował chaos, a woda w tym czasie zalewała kolejne miasteczka i miasta.
Tymczasem Donald Tusk doszedł najwyraźniej do wniosku, że można porażkę przekuć w propagandowe zwycięstwo. Postanowił się pokazać jako „dobry gospodarz”. Co się wtedy robi? Wiadomo, trzeba założyć stylową kurtkę zieloną, marszczyć brwi, wizytować, a także – jeśli się da – brodzić w błocie. Nic tak dobrze nie robi, jak ubłocone buty gospodarza. Fotki z premierem w takich butach zrobiły wielką karierę na profilach w mediach społecznościowych „yeb….pisów”. Podobnie, jak zdjęcie Donalda Tuska niosącego psa, którego rzekomo miał ratować z wodnej kipieli. Wreszcie clou programu – transmitowane w sieci spotkania sztabu kryzysowego, w czasie których „gospodarz” zamienia się w „szeryfa” ganiącego „złych bojarów”, jak na którymś odcinku źle idzie. Pech chce, że w czasie tych spektakli co i rusz wychodziły na jaw jakieś braki i problemy. A to gdzieś wodę spuścili, albo nie spuścili, a to znowuż fałszywe alarmy i generalny bałagan, który zamiast pozycję Tuska budować, to go po prostu ośmiesza.
Wszystko byłoby może zabawne, gdyby nie to, że dzieje się to kosztem dziesiątków tysięcy ludzi, którzy zmagają się ze skutkami powodzi. Cyrk rządowy w dodatku odbywa się w atmosferze skandalu – niewpuszczenie reportera Telewizji Republika na obrady sztabu było już nie tyle złośliwością, co – jak podnosi szefostwo stacji – wręcz przestępstwem, gdyż milionów ludzi pozbawiono dostępu do informacji w czasie klęski żywiołowej.
I co teraz z tego wszystkiego wynika? Jaki morał z tej wyliczanki? Niestety taki, że najprawdopodobniej Tusk wyjdzie z tego politycznie obronną ręką. Po pierwsze rzecz się dzieje jeszcze w pierwszym roku kadencji, a po drugie ma stojący za sobą gigantyczny zasób medialnych sług. Porażki okażą się zwycięstwami. Tak się zaczęło dziać zresztą już od początku powodzi – gdy z jednej strony widać było, jak rząd totalnie nie radzi sobie z sytuacją, a z drugiej strony gnał usłużny tabun Lisa et consortes, bijących brawo „obrońcy powodzian”. Wieszczę więc, niestety, że Donald Tusk do swoich tytułów poza „Króla Europy”, czy „Słońca Peru” dopisze kilka nowych – „Mojżesza Obywatelskiego”, „Donalda Noego Tuska”, „Wybawiciela od potopu”, „Opiekuna największych wałów w Polsce”. Ciekawy, który z nich do niego przylgnie. Ale z pewnością już mu szykują łuk tryumfalny.