Awantura o Sąd Najwyższy znów pokazała, jak daleko nam do standardów europejskich. A właściwie nie tyle nam, ile naszej opozycji. Ta udowodniła, po raz kolejny, że działa w myśl zasady: po nas choćby potop. To właśnie różni nas od Zachodu.
Tam partie, które stracą władzę, niezależnie od ostrości retoryki, ataków na aktualne władze, istnieją jednak w obrębie jednej wspólnoty politycznej i cechuje je w związku z tym świadomość państwa. Tego, kolokwialnie rzecz ujmując, że walka o kontrolę nad krajem może być jak najostrzejsza, ale w jej efekcie nadal musi być co kontrolować – inaczej po co cała ta awantura? A u nas? Sąd Najwyższy, we współpracy z PO, zdecydował się na pełen paraliż państwa w imię zachowania swoich wpływów. Wysłał jasny sygnał – jeżeli nie będziemy mieli kontroli nad tą łajbą, nikt nie będzie miał, bo jesteśmy gotowi ją podpalić. Bo czym innym niż podpaleniem państwa jest próba stworzenia sytuacji, w której sądy przestaną orzekać? Przestępcy będą bezkarni, a obywatele bezbronni? Postępowania będzie można w nieskończoność kwestionować bądź zawieszać? Pomijając kwestię tego, czy popieramy postulat reformy sądów, nawet przyjmując optykę, że działania Prawa i Sprawiedliwości w tej kwestii są niewłaściwe – nie da się znaleźć argumentów za reakcją Gersdorf i związanych z nią sędziów. To nie jest już leczenie dżumy cholerą. To, trzymając się analogii medycznych, próba wyleczenia pacjenta z gorączki poprzez zamordowanie go. I nasza sympatia bądź jej brak do aktualnej władzy nie ma tu nic do rzeczy. Chodzi o zupełnie elementarną świadomość polskiej racji stanu. I bezpieczeństwa zwykłych obywateli. To, co się dzieje, to już nie jest walka na paragrafy, tylko próba szantażu ze strony Gersdorf i wspierającej ją opozycji, która jako zakładników usiłuje wziąć zwykłych Polaków. Tu rząd nie może się cofnąć.