Jestem zmuszony stanąć w obronie Stanisława Michalkiewicza. Nie myślałem, przyznam szczerze, że kiedykolwiek to nastąpi – delikatnie rzecz ujmując, daleko mi do poglądów tego publicysty. Ale ostatnio wylano na niego kubeł pomyj opartych na chamskim fejk newsie. Wystarczyło przejrzeć nagłówki mediów i telewizji, które same siebie nazywają bądź to liberalnymi, bądź lewackimi.
Oskarżono Michalkiewicza o to, że zwyzywał od prostytutek ofiarę przestępstwa, zgwałconą przez księdza dziewczynę, która dostała milionowe odszkodowanie. Nic takiego nie powiedział. Faktycznie użył tych słów, ale w kontekście kobiet, które teraz mogą po takim precedensie usiłować wyłudzić pieniądze. Z taką tezą można się zgadzać bądź nie, można ją uznać za oburzającą – ale nie jest ona słowami, o które został oskarżony. I to tyle, jeśli chodzi o obronę. Bo faktycznie Michalkiewicz nie zwyzywał ofiary gwałtu. Ale grzech, który popełnił, chociaż nie ten sam, jest równie obrzydliwy jak słowa, które nieprawdziwie włożono mu w usta. Przesłuchawszy całość wypowiedzi, jedno staje się jasne. Michalkiewicz traktuje koszmarną krzywdę, którą zrobiono tej dziewczynie, jako punkt wyjścia do żartów, do obrzydliwie pobłażliwego tonu. Do szeregu durnych i chamskich wypowiedzi, które, z konieczności, jako umiejscowione w obrębie dyskusji o konkretnym czynie – o gwałcie – tę krzywdę skrajnie bagatelizują. A Michalkiewicz nie jest przygłupim nastolatkiem, tylko doświadczonym publicystą, czyli świadomym konsekwencji słów. I już sam ten fakt pokazuje, na jak paskudną rzecz pozwolił sobie Michalkiewicz. W pełni go dyskwalifikującą. I dziwi mnie, że część prawicy usiłuje go usprawiedliwiać, twierdząc na przykład, że bronił Kościoła. Nie, jest inaczej. Michalkiewicz opluwa Kościół. Bo gdyby go bronił w ten sposób, gdyby Kościół miał twarz tego publicysty, to Smarzowski i jego film pokazywałyby prawdę. Ale na szczęście tak nie jest. Więc lepiej, żeby prawica trzymała się z dala od różnych Michalkiewiczów.