Na kilka miesięcy przed wyborami prezydenckimi w Stanach Zjednoczonych zacząłem najpierw łapać się na takiej myśli, a później nawet wyrażać ją w swoich wystąpieniach publicznych: w ostatnim roku prezydentury Donalda Trumpa polska prawica zbyt ryzykownie postawiła wszystko na jedną kartę, zakładając reelekcję konserwatywnego prezydenta. Obawiałem się w związku z tym, że w przypadku witanej przeze mnie raczej niechętnie, lecz niestety z upływem czasu coraz bardziej realnej wygranej Joe Bidena stracić możemy naszą dobrą pozycję w relacjach z Amerykanami.
Na pocieszenie zostawały mi liczne głosy ekspertów, mówiących, że polityka USA wobec Polski w żadnej politycznej konfiguracji nie powinna ulec zmianie, ponieważ jesteśmy zbyt cennym i ważnym sojusznikiem.
Jednak pierwsze miesiące prezydentury Bidena nie potwierdzały nawet tego. Co gorsza, krajowa opozycja nie przepuszczała żadnej okazji, by wbijać klin między polski rząd a Biały Dom, wystarczy przypomnieć sobie, jak długo i intensywnie wykorzystywano politycznie i publicystycznie rzekomo zbyt późne gratulacje Andrzeja Dudy dla zwycięzcy amerykańskich wyborów prezydenckich.
Sama polityka Stanów też musiała niepokoić, był to bowiem powrót do naiwnej i szkodliwej doktryny Obamy. W Europie „delegatem” USA miały być Niemcy, pozostające w dobrych relacjach z Rosją, Rosja natomiast miała stać się sojusznikiem w globalnym starciu z Chinami. Jak przekładało się to na praktykę, zobaczyć mogliśmy pod koniec 2021 roku, gdy na prośbę Berlina Waszyngton łagodził sankcje przeciw Gazpromowi. Z kolei w Afganistanie słabość Ameryki Bidena zobaczyli wszyscy, w tym Rosja.
Atak na Ukrainę był dla administracji USA końcem tego snu o resecie. Ten dramatyczny splot wydarzeń okazał się dla Polski gwarancją zachowania kluczowej roli na amerykańskiej mapie Europy, zwłaszcza, że nie tylko Rosja, ale i Niemcy okazały się być rozczarowaniem. Zapowiedź kolejnej już wizyty Bidena w Warszawie, łącząca się z licznymi eksperckimi analizami, wieszczącymi dalszy wzrost naszej pozycji z punktu widzenia Stanów, pokazują, jak nietrafione były prognozy (i, nie oszukujmy się, nadzieje) opozycji.
Przy okazji też, co mnie bardzo cieszy, moje własne obawy z 2020 roku. Narracja o końcu sojuszu z USA została rozjechana przez rosyjskie czołgi. Opinie o dyplomatycznym wykluczeniu Polski w opozycyjnym przekazie mają się świetnie, jednak każdy tydzień zadaje im kłam.
Przez lata bardziej cyniczni publicyści, lubiący nazywać się realistami, przekonywali, że w brutalnej światowej polityce nie wystarczy mieć rację. Ostatni rok pokazał, że jednak czasem warto ją mieć, ponieważ w przypadku Rosji to Polska wytyczyła kierunki, które dziś za swoje przyjmują najpoważniejsi gracze.
I nie wiem w imię jakich lęków i kompleksów mielibyśmy sobie tej satysfakcji odmawiać.