Kolejne oświadczenia prezydenta Francji Emmanuela Macrona o możliwości wysłania wojsk na Ukrainę i padające zapewnienia, że nie ma „czerwonych linii” w niesieniu pomocy Ukrainie i powstrzymywaniu Rosji, należy odczytywać w szerszym kontekście.
Po prostu Zachód zaczął działać wreszcie nie reaktywnie, a aktywnie, starając się przejąć inicjatywę wobec Rosji z rąk Stanów Zjednoczonych. Dotychczas, nawet gdy Europa uzbrajała Ukrainę, działała reaktywnie, co nie stawiało Zachodu ani tym bardziej Kijowa w korzystnej sytuacji. Dla Rosji taki scenariusz był zaś komfortowy, bo Moskwa mogła planować kolejne kroki, wiedząc, że przeciwnik pierwszy sam nic nie zrobi. Na tym właśnie polegał ów „geniusz Władimira Putina”, w który niektórzy wierzą do dziś – że zawsze jest o krok do przodu. Ale to nie jest efekt niezwykłej, politycznej strategii czy zdolności, tylko braku elementu zaskoczenia Kremla.
I tak oto doszliśmy do momentu, gdy wobec impasu w USA na tle pomocy Ukrainie oraz „wyborów” w Rosji Władimir Putin poczuł się na tyle pewnie, że zaczął znowu stawiać wygórowane żądania natychmiastowych rozmów na warunkach Moskwy, gdyż w innym wypadku grozi światu wojna atomowa. Ośmielało go to, że jeszcze 2–3 tygodnie temu sytuacja na froncie wyglądała zdecydowanie po myśli Rosji. Ale często bywa tak, że w walkach sytuacja się zmienia.
W zachodniej prasie różnych krajów pojawiło się wiele artykułów mówiących o ataku Rosji na kraje NATO. Podawano różne daty, do prowokacji miałoby dojść jeszcze w tym roku, wykorzystano by zamieszanie wyborcze w USA. Najdalej za cztery, pięć lat. Z kolei szef polskiego BBN mówił o trzech latach.
Oczywiście Rosja nie jest pod względem stricte wojskowym gotowa na atak na państwa NATO. Ale ofensywa hybrydowa już trwa od lat, o czym przekonujemy się też w Polsce, patrząc choćby na to, co się dzieje w internecie, albo wcześniej na naszą granicę z Białorusią. W pierwszym aspekcie wykorzystywane jest polityczne zamieszanie w Polsce, tak jak w atakach na USA Kreml reaguje na zawieruchy. Do pewnego stopnia przynosi to nawet pożądane efekty. Ale spójrzmy znowu szerzej. Władimir Putin mógł nabrać przekonania, że Zachód jest coraz słabszy finansowo i zmęczony wojną na Ukrainie, osłabiony pozostawieniem (do pewnego stopnia) przez USA, więc trzeba nacisnąć pedał gazu i poddać go szantażowi. Utwierdzały dyktatora w tym przekonaniu wypowiedzi, takie jak nowego-starego premiera Słowacji Roberta Fico, szefa rządu Węgier Viktora Orbána i papieża Franciszka, o potrzebie natychmiastowego zaprzestania wspierania Ukrainy i wywieszeniu „białej flagi”.
W tej sytuacji, jak się wydaje, Władimir Putin planował sięgnąć po szantaż atomowy. W wywiadzie dla czołowego propagandysty Dmitrija Kisielowa powiedział, że Rosja jest gotowa użyć broni nuklearnej. Jednocześnie naciskał na negocjacje w sprawie Ukrainy. Tyle że to prawdopodobnie zostało przygotowane wcześniej – jako wstęp do ultimatum, zanim Emmanuel Macron zaczął mówić o możliwości wysłania wojsk na Ukrainę. W tym kontekście słowa w rozmowie z Kisielowem zabrzmiały dość blado i w zasadzie nie przebiły się do światowych mediów. Bo to Macron „skradł show” Putinowi. I o to pewnie chodziło.
Wskazują na to późniejsze dziwne stwierdzenia Putina – nawet jak na niego – które padły zaraz po „zwycięstwie” w karykaturalnych „wyborach prezydenckich”. Były to wypowiedzi o potrzebie stworzenia na Ukrainie „strefy sanitarnej” przy granicy z Rosją do ochrony jego ojczyzny. Mówił o tym w kontekście deklaracji Macrona z wywiadu dla francuskich mediów. Putin dodał jednocześnie, że konflikt z NATO oznaczałby w praktyce III wojnę światową, której – jak zapewniał – nikt nie chce rozpętać, i zaapelował do francuskiego przywódcy o rozmowy pokojowe. Przy czym ani Putin, ani jego rzecznik Dmitrij Pieskow nie byli w stanie wyjaśnić, o jakiej konkretnie „strefie sanitarnej” chcą rozmawiać. Rosyjski zbrodniarz mówił coś o zagrożonych terenach w Rosji przy granicy z Ukrainą. Swoją drogą, czy nie były one zagrożone do 24 lutego 2022 r., gdy rozpoczęła się pełnowymiarowa rosyjska inwazja na Ukrainę?
Moskwa w tym momencie bardziej niż nad szantażami atomowymi musi rozmyślać, czy Zachód rzeczywiście wyśle wojska na Ukrainę. I co wtedy zrobić? Jak odpowiedzieć na taki krok? A może już są wojska NATO na Ukrainie? Takie gubienie się w domysłach nie ułatwia podjęcia kolejnych kroków. Przez lata to Zachód zajmował się odgadywaniem, co kombinuje Rosja. Teraz role się odwróciły. Propaganda kremlowska od bardzo dawna powtarza, że walczy z NATO na Ukrainie i zniszczyła tysiące żołnierzy paktu oraz sprzętu wojskowego. Mówił o tym także Putin tuż po „wyborach”: iż rzekomo żołnierze NATO z ręki Rosjan „umierają masowo”. Z jednej strony to bajka dla poddanych „cara”, z drugiej – kto wie, czy żyjący w bańce Putin sam w to nie wierzy. A jeśli rzeczywiście tak jest, to tym bardziej nie ma groźby, że mówienie o wojskach zachodnich na Ukrainie miało wywołać globalny konflikt. W każdym razie, nawet jeśli Putin wierzy, że NATO zaatakuje Rosję na terytorium Ukrainy, to jego współpracownicy, a już z pewnością wojskowi, wiedzą, jak jest naprawdę. I że, parafrazując samego Putina, tak naprawdę „NATO jeszcze nie zaczęło”.
Teraz, po démarche Macrona, narracja o walce z NATO na Ukrainie jest wręcz niekorzystna dla Moskwy, bo w końcu zwykły Rosjanin się pogubi, skoro od miesięcy słyszał, że Zachód w zasadzie walczy na Ukrainie i przelewa za nią krew. Wspólnota północnoatlantycka poprzez przecieki w prasie i ustami innych przedstawicieli (np. ministra spraw zagranicznych Polski Radosława Sikorskiego) wciąż daje do zrozumienia, że właściwie wojska NATO są już na Ukrainie. Jak pisze hiszpański „El Pais”, nie tylko w celach szkoleniowych, bowiem żołnierze NATO mają nawet prowadzić misje wywiadowcze. W „The New York Times” pojawił się natomiast artykuł, że bliska współpraca wywiadowcza USA z Ukrainą trwa nawet od 10 lat i w tym czasie powstały nawet bazy wywiadowcze w jej wyniku. Jak z czarnego snu rosyjskiego propagandzisty.
Wcześniej Zachód był tak przesadnie ostrożny, żeby nie kojarzono jego działań z mityczną „eskalacją”, a teraz coraz bardziej chwali się zaangażowaniem. To wszystko nie jest dziełem przypadku – służy temu, by Rosja zastanawiała się, czy walczy tylko z osłabioną Ukrainą. I aby nabrała przekonania, że przynajmniej Europa jest gotowa i żadnych szantaży atomowych się nie obawia. Dlatego też w pierwszym szeregu stanął prezydent Francji. Przypomnę, że Paryż dysponuje bronią jądrową. W tle tej bardziej zdecydowanej niż na początku wojny na Ukrainie narracji odbywają się największe od czasów zimnej wojny ćwiczenia NATO w Europie Steadfast Defender. Trwać będą jeszcze długo, co również pokazuje Rosji, że NATO pozostaje w stanie gotowości. Mają też na celu wywołać niepewność w Moskwie. Na dodatek w Rumunii rozpoczęła się budowa największej bazy NATO. Dodajmy do tego jeszcze, że europejskie fabryki zbrojeniowe wreszcie pracują pełną parą, niektóre nawet 24 godziny na dobę, produkując broń i amunicję na potrzeby Ukrainy i naturalnie własne.
Wszystko to nie oznacza, że na Ukrainę natychmiast wejdą liczne oddziały krajów NATO, które zaczną zestrzeliwać rosyjskie rakiety albo obsadzą północną granicę z Rosją i z Białorusią, uwalniając ukraińskich żołnierzy i tworząc większą szansę do walki na południu i na wschodzie. To po prostu nowa metoda rozmawiania z Władimirem Putinem, wreszcie z pozycji siły. Dyktator zamierzał skłonić do negocjacji na swoich warunkach z pozycji siły, teraz to Zachód chce odwrócić tę grę. Doprowadzić do tego, by zmusić Putina do negocjacji, na swoich warunkach. To jest jedyna droga do pokoju w Europie, a nie „biała flaga”, o której mówią papież Franciszek i inni rzekomi „orędownicy pokoju”. Ustępowanie Rosji zawsze prowadzi do wojen i mordowania ludności cywilnej. Do pokoju prowadzi powstrzymywanie Moskwy, deeskalacja przez eskalację. Rosja rozumie tylko argumenty siły.
Autor jest dziennikarzem TV Biełsat