Powrót po czterech latach do Białego Domu Donalda Trumpa to spory problem dla Paryża i Berlina, a co za tym idzie – także dla Warszawy. Nie ulega bowiem wątpliwości, że rząd Donalda Tuska w relacjach z ponownie wybranym Trumpem będzie realizował agendę Niemiec.
Zapowiedzią takiej postawy była już kampania wyborcza, w której lewicowo-liberalne środowiska, także w Polsce, postawiły wszystko na jedną kartę, wierząc w zwycięstwo Kamali Harris i gardząc na wszelkie możliwe sposoby kandydatem republikanów. Trump im nie w smak, bo absolutnie nie godzi się na gospodarcze i militarne wypychanie USA z Europy, do czego dążą w Berlinie i Paryżu, upatrując w tym szansy dla siebie. Ku uciesze Rosji, bo za takim działaniem kryje się również chęć szeroko rozumianego resetu z reżimem Putina i stopniowy powrót do współpracy na wielu płaszczyznach. Nawet kosztem Ukrainy, której Berlin niespecjalnie kibicował od samego początku. Wbrew temu, co lewicowe media próbowały wmówić opinii publicznej w ostatnich miesiącach, Trump się na taki scenariusz nie godzi. Dlatego jest wrogiem. Tak dla Emmanuela Macrona, jak i dla Olafa Scholza, a co za tym idzie – także dla Donalda Tuska.