Gniot „Zielona granica” jest tworzony naprędce i mimo całego patosu bliżej mu do „Trudnych spraw” i „Dlaczego ja” niż superprodukcji.
Polska kultura i twórcy przechodzą głęboki kryzys. Ich dzieła są nieciekawe i słabe merytorycznie. Rodzimych produkcji nie da się oglądać, więc jedyne co pozostaje, to tanie skandalizowanie. Mistrzem jest Patryk Vega, ale dziś jego tropem idą inni filmowcy, tworząc głośne i prymitywne kalki. Byleby o nich mówiono. Niby nie ma w tym nic dziwnego, ale śmieszne są te całe pienia i poklepywanie po plecach. Niezależnie od tego, jak słaby byłby film, i tak znajdzie się tabun krytyków, którzy napiszą, że powinna przejrzeć się w nim cała Polska i że scenariusz trafia w sedno i drażni uczucia. I tak jak Polacy mieli się przeglądać w „Pokłosiu”, „Weselu” i „Drogówce”, tak teraz refleksję ma wywołać „Zielona granica”. Nic z tego nie będzie. Ten gniot jest tworzony naprędce i mimo całego patosu bliżej mu do „Trudnych spraw” i „Dlaczego ja” niż superprodukcji. Z jakiegoś powodu polscy twórcy nie umieją opisać Polaków. Możliwe, że ich najzwyczajniej w świecie nie znają. Jednocześnie ich wyobrażenie kształtuje się na podstawie lektury Onetu i „Newsweeka”. Nic więc dziwnego, że za każdym razem wychodzi im śmieszno-tragiczny Harlekin z przewidywalną fabułą. Tak stało się i tym razem. Znów krytyk jeden z drugim pokiwają głowami i powiedzą: „ważny film”. I trwa bańka kulturalna, która przechodzi od filmu do filmu i od teatru do teatru. Dziś klimat jest taki, że można pójść na sztukę, w której aktor nie będzie pamiętał kwestii, przyjdzie pijany i wyrzyga się na środku sceny, a i tak na koniec dostanie owacje na stojąco. I brawa te bynajmniej nie świadczą o wybitności dzieła i twórców. Stały się bowiem elementem utrzymywania tego paranoicznego świata kultury w dobrym samopoczuciu. Wszystkich uspokajają. To szkodzi różnorodności i twórcom. Ale za to wszystkim kasa się zgadza. Agnieszce Holland też.