Nie ma w Polsce dobrego czasu na podwyżki dla klasy politycznej – bo nie ma normalnej debaty na temat państwa i jego jakości. W systemie III RP od początku, od 1989 r., programowo odbiera się prestiż posłom, ministrom czy prezydentowi. Zaczął to jeszcze tygodnik „Nie” Urbana.
To narracja żądająca jak najniższego uposażenia dla polityków, jak najgorszych warunków funkcjonowania klasy politycznej. Ta idea dziadowskiego państwa to nurt nieprzypadkowy – chodzi o to, by państwo było słabe, by Polacy nie cenili klasy politycznej, nie uważali, że polityka to coś pozytywnego, i by nie szanowali instytucji państwa. Ta 30-letnia pedagogika odbierania prestiżu pracy dla Rzeczypospolitej trafiła na podatny grunt – po latach komunizmu z narzuconymi, często wywodzącymi się z nizin społecznych elitami politycznymi łatwo było przenieść kalki skojarzeń i kpin z czasów PRL. Jednym ze skutków jest zaburzenie poziomów płac – urzędnicy w miejskim ratuszu zarabiają więcej niż premier kraju. Tak być nie powinno. Wiedzą to też politycy opozycji, którzy zabiegali o podwyżki, wypytywali o nie: „kiedy?”, „ile?, a dziś prezentują rzekome oburzenie. Proszę się na to nie nabierać, to tylko teatr.