W okresie przedświątecznym jak zawsze rozpanoszył się ten infantylno-postępowy przekaz medialny, w którym święta stają się udręką. Emocje, których, przyznaję, sam doświadczałem jako kilkunasto- czy dwudziestokilkulatek, i które potem zupełnie mnie opuściły, okazują się być najczęstszym sposobem odbierania tego momentu.
Chwila, która może być okazją, by na chwilę się zatrzymać, zbliżyć do ludzi, którzy, będąc naszymi najbliższymi, często gdzieś po drodze stali się najdalszymi, okazują się być przekleństwem. Jak najdalej uciec, do nikogo ust nie otworzyć, nie być o nic pytanym (ok, to czasem może być irytujące) i samemu odpowiedzi na żadne pytania nie szukać.
Napić się i potańczyć z przyjaciółmi, urwać się gdzieś dalej od miasta, a może tylko usiąść plecami do świata, ale twarzą do monitora i pisać, jak to wyrwało się z tłumu i niczego się w te dni nie obchodzi. Może tylko wcześniej jakaś świecka wigilia u dziecka w szkole, jakieś spotkanie z kolegami z pracy, nudne albo i całkiem wybuchowe… Tylko czym to wszystko odróżnia się od zwykłego dnia, względnie – weekendu lub ferii?
W ostatnich latach kolejne roczniki zaczęły w przyspieszonym tempie odkrywać, że ani śmierć, ani wojna, nie są tak daleką abstrakcją, jak się niemal wszystkim wydawało. Dawniej jednak tego typu sytuacje przybliżały ludzi do siebie i do Boga. Dziś jest jednak inaczej. Pandemia wykończyła wiele relacji społecznych, niektóre i u niektórych przynajmniej ludzi, bezpowrotnie.
Co więcej, przyspieszyła i tak przecież obserwowany u nas spadek praktyk religijnych. Niektórzy chcą obchodzić jeszcze święta, choć pilnują, by wyrzucić z nich wszystko to, co jest w te dni świętowane i bez czego nie byłoby tych wszystkich fajnych (choć też, jak już wspomniałem, nie dla każdego) elementów, barszczyków, choinek, lampek i prezentów by nie było.
Czy komercja pod rękę z konsumpcją będzie w stanie wypełnić całą tę pustkę? Dla wierzących, choć wciąż przedstawia się ich jako jakąś agresywną i szkodliwą dla innych większość, zaczęły się już, również w Polsce, trudne czasy. Gdy Bóg się rodził, a moc truchlała, dobrą nowinę przyjęli pastuszkowie, później, przez lata nauczania Jezusa, prędzej otwierali się na nią ludzie prości i zapracowani niż mieszkańcy pałaców i znawcy ksiąg i praw.
Dzisiejsze badania religijności pokazują, że po ponad dwóch tysiącach lat sytuacja często wygląda podobnie, choć i wtedy, i dziś nie brak przecież wielu wyjątków. Jeśli w religijności świata zamiast globalnego ocieplenia czeka nas nowe zlodowacenie, zaczynające się od wielkich miast, tęgich umysłów i możnych tego świata, naszym obowiązkiem, ale i przywilejem jak sądzę, jest przenieść przez tę zimę prawdziwe znaczenie Bożego Narodzenia.
Ogrzać ją nadzieją, która wypływa ze Świąt i która starczać ma nam i całemu światu na każdy trudny czas.