W specjalnym orędziu wygłoszonym z niedzieli na poniedziałek polskiego czasu prezydent Joe Biden przyznał, że należy ostudzić nastroje polityczne w Stanach Zjednoczonych. Padły słowa o nienawiści, dezinformacji i podsycaniu podziałów.
Gdyby nie zamach na Donalda Trumpa, z którego były prezydent cudem uszedł z życiem, nikt z otoczenia Partii Demokratycznej nawet by się nie zająknął, że bitwa o Biały Dom zaszła za daleko. Że brudne chwyty przerodziły się w brutalną walkę bez zasad, która może przynieść katastrofalne skutki. Na pewno nie zrobiłby tego sam Biden, który jeszcze kilka dni temu miał powiedzieć donatorom swojej kampanii, że trzeba wziąć na celownik swojego konkurenta. Daleki jestem od bezpośredniego oskarżenia prezydenta USA o wydarzenia z Pensylwanii, ale atmosfera, którą wytworzyli demokraci, dała potężne paliwo wszelkim psychopatom, którzy uznali, że skoro Trump to wariat i zagrożenie dla istnienia Stanów Zjednoczonych, to trzeba go zlikwidować. Jak na razie ciśnienie polityczne w USA uległo obniżeniu. Pytanie, na jak długo, bo trudno oczekiwać, że finisz kampanii, w której stawka jest tak olbrzymia, będzie względnie spokojny.