Koszulka "RUDA WRONA ORŁA NIE POKONA" TYLKO U NAS! Zamów już TERAZ!

Sobota z cieniem dawnego Tuska

Czasy, w których co bardziej fanatyczni zwolennicy opozycji na ulicznych demonstracjach spodziewali się milionów lub przynajmniej miliona przeciwników PiS, minęły bezpowrotnie. W przeszłość odeszły też czasy, w których ci obdarzeni lepszym wzrokiem spierali się, czy w marszu brało udział 250 tys., czy tylko 50 tys. ludzi.

W sobotę w wielkiej imprezie opozycji swój udział zapowiedział Donald Tusk. Miało być to więc potężne, przełomowe dla kampanii wydarzenie z udziałem liderów ugrupowań tworzących Koalicję Europejską i wypatrywanego niczym Anders na białym koniu szefa Rady Europejskiej.

Jednak nawet przy takim założeniu sami organizatorzy spodziewali się 50 tys. osób, czyli mniej niż 1/3 stanu osobowego całej Koalicji. Jak wiemy, nie udało się nawet to. Jak zwykle sprzyjający manifestantom Ratusz (Rafał Trzaskowski brał w imprezie czynny udział) podał liczbę 45 tys. osób. Twitter skwitował to tak, że rzecznik prezydenta zapomniał najwyraźniej wpisać przecinek po czwórce. Policja oszacowała liczbę manifestantów na 7 tys. Znając życie, prawda leży gdzieś pomiędzy, choć z tego, co można było zobaczyć na ekranach telewizji pokazującej marsz z lotu ptaka, na pewno nie po środku.

Dla Tuska już nie warto wychodzić z domu

Jeśli Koalicji udało się zebrać nawet 10 tys. osób, to nie wygląda to dobrze. Nie dla wyniku wyborczego – od kampanii samorządowej wiemy już, że brak zainteresowania spotkaniami z Rafałem Trzaskowskim nie przełożył się na ostateczny rezultat, a tłumy walące na spotkania z Patrykiem Jakim przegrały z większością, która z domu ruszyła się tylko raz. Tyle niestety wystarczyło. Dlatego też nie warto prognozować z sobotniej porażki frekwencyjnej niczego ponad to, co faktycznie można dzięki niej zobaczyć.

Po pierwsze jest to coraz mniejsza chęć aktywistów i działaczy partyjnych stronnictw opozycyjnych do udziału w innych niż wybory (i, oczywiście, internetowy hejt) formach uczestnictwa w życiu politycznym. Drugie, i chyba ważniejsze, jest to, że Donald Tusk stracił dużą część swojej magii i nawet dla niego nie chce im się już wyjść z domu. Potwierdzają to opublikowane niedawno sondaże prezydenckie. W sondażu Kantaru dla „Faktów” TVN z 10 maja w drugiej turze Andrzej Duda zdobywa 56 proc. głosów, Tusk – tylko 40 proc., nie mając szansy na wygraną nawet po przekonaniu wszystkich nieprzekonanych. W opublikowanym trzy dni później badaniu IBSP dla „Newsweeka” i Radia Zet kandydaci idą łeb w łeb niczym Duda i Komorowski cztery lata temu, ale i tu ostatecznie wygrywa obecnie urzędujący prezydent. A przecież oba sondaże zrealizowane są dla mediów, których sympatie polityczne są całkiem oczywiste.

Uzupełniają je jeszcze wyniki badania, które SW Research przeprowadziło dla „Rzeczpospolitej” na początku maja, jeszcze przed wystąpieniem Donalda Tuska na Uniwersytecie Warszawskim. Na pytanie „Czy chcesz powrotu Donalda Tuska do polskiej polityki?” twierdząco odpowiedziało 34 proc. ankietowanych, przeciwników takiego ruchu było już o 10 proc. więcej. A przecież wszystko miało wyglądać zupełnie inaczej.

Złote myśli szefa RE zakasował tweet Boniego

Chyba nikt nie zadał jeszcze publicznie pytania, jak to się właściwie stało, że Tusk jako szef Rady Europejskiej, teoretycznie będąc na pozycji wymarzonej do utrzymania autorytetu, a później powrotu do polskiej polityki, zużył się szybciej niż wcześniej jako premier. Że coraz częściej wydaje się, że dla wypatrującej go z utęsknieniem opozycji jest raczej obciążeniem niż wsparciem. Przecież nie stało się to 3 maja, po wykładzie na Uniwersytecie Warszawskim, kiedy to były premier okazał się jedynie tłem dla antykatolickiej szarży Leszka Jażdżewskiego, która (a nie przemówienie Tuska) ustawić miała – i do pewnego stopnia faktycznie tego dokonała – tematykę ostatnich tygodni kampanii wyborczej.

Na Twitterze wśród dziennikarzy i mediów Tusk wciąż budzi przecież zachwyt, rzekomo nie ma w Polsce żadnej konkurencji jako mówca, polityk, być może nawet mąż stanu. Tyle słowa pisanego. Obrazy pokazują tymczasem osoby w średnim wieku i starsze, wypełniające autokary i specyficzne kadrowanie zdjęć, na których zdaje się, że jest całkiem sporo ludzi, ale za to elementy miejskiej architektury dziwnie się od siebie oddalają.

Oczywiście pozostaje też kwestia oceny zachowania Tuska jako unijnego lidera, który nie powinien tak jednoznacznie mieszać się w wewnętrzną politykę państwa członkowskiego, nawet jeśli jest jego obywatelem. Każda kolejna wizyta polityka w Polsce jest trudniejsza do obrony. Wcześniej mieliśmy bowiem jeszcze do czynienia z próbami czarowania rzeczywistości – szef Rady Europejskiej przyjeżdżał oficjalnie wygłaszać wykłady o europejskich wartościach czy też brać udział w obchodach ważnych rocznic. Tym razem wziął udział w partyjnym wiecu, podczas którego można było zauważyć materiały wyborcze, np. Michała Boniego, prezentowane przez uczestników.

Boni zresztą nie przysłużył się Koalicji w ostatnich dniach. Jego tweet o europejskich kolegach, skarżących się na to, że dziś polscy politycy nie są już reprezentantami ich interesów, stał się większym przebojem niż dowolna myśl Tuska z sobotniego przemówienia. Cóż zresztą miało by się nim stać, porównanie Jarosława Kaczyńskiego do irańskich ajatollahów?

Wszystkich przebił Rafał Grupiński

Wydaje się jednak, że to nawet nie Boni, ale Rafał Grupiński skradł tym razem show, i to niejako mimochodem. Zapytany o kwestie związków partnerskich przez uczestników marszu powiedział:  – Na pewno w tej sprawie trzeba działać progresywnie. Ale po dwudziestym którymś października. Po prostu musimy przyciągnąć prowincję do głosowania. Stąd też dzisiaj nie eksponujemy tego za bardzo. Może to Rafał mówił w Warszawie, ale my już tego nie możemy mówić w Pleszewie czy Świebodzinie. Tam nas ludzie przepędzą. To jest problem.

Nie wiedział, że ktoś to rejestruje, dlatego też linią obrony jest „nielegalność” nagrania. Trudno zresztą wymyślić coś innego, zwłaszcza że w tym samym czasie działacze LGBT skarżą się, że nie po raz pierwszy zresztą, zostali przez organizatorów z Koalicji Europejskiej wyproszeni ze swoimi transparentami. – Flagi mogą być, ale baner (małżeństwa, adopcje, prawa LGBT+) zwińcie, bo chcemy wygrać wybory – usłyszeli tęczowi uczestnicy manifestacji, którzy to niemiłe dla siebie zaskoczenie opisali na Facebooku. Cóż, najwyraźniej nie znali jeszcze wtedy wypowiedzi Rafała Grupińskiego i nie wiedzieli, że o pewnych rzeczach politycy pozwolą mówić dopiero późną jesienią.

W piątek Tomasz Lis ogłosił wyniki sondażu dla „Newsweeka”, w którym przewaga Koalicji Europejskiej nad PiS wynosiła ponad 10 punktów procentowych. Co ciekawe, PiS w tym badaniu stracił 6 punktów procentowych, tyle że nie na rzecz PO i przystawek, lecz Konfederacji, co nie przeszkadzało tłumaczyć Lisowi takiej zmiany efektem filmu Sekielskich. Pomijając to, że nie ma potwierdzenia sondażu w innych badaniach, warto zastanowić się, jaki miał być skutek publikacji, a co stało się jej faktycznym efektem. Sondaż miał moim zdaniem spowodować dezorientację części wahających się wyborców PiS i wykazać im, że ich partia traci poparcie, a w swych rozterkach nie są oni osamotnieni, co ułatwiłoby przerzucenie głosów, a w efekcie urwanie decydujących kilku procent. To z punktu widzenia psychologii manipulacji nastrojami bardzo sprytne posunięcie, a z punktu widzenia partii rządzącej dość niebezpieczne. Czy to się uda, okaże się wkrótce, wygląda jednak na to, że Tomasz Lis niechcący uśpił też tych sympatyków Koalicji Europejskiej, którzy zastanawiali się, czy sobotę poświęcić na maszerowanie z Tuskiem, a uznali, że dobra sytuacja sondażowa nie wymaga od nich aż takiego poświęcenia.

 



Źródło: Gazeta Polska Codziennie

#totalna opozycja #Donald Tusk

Krzysztof Karnkowski