To nie może być „przyjemna” rocznica. Wspomnienie ofiar, bólu ich bliskich. Pytania się mnożą, a odpowiedzi wciąż brak. Jak w ogóle w takim kontekście mówić o zwycięstwie? Nadal ocena tego, co wydarzyło się 10 kwietnia 2010 roku, dzieli Polaków. Nadal nikt nie został ukarany, mimo że w wielu wypadkach wina jest bezsporna.
Więcej, nawet nie postawiono winnych w stan oskarżenia. Te same osoby, które kierowały (najbrutalniejszą chyba w dziejach III RP) kampanią nienawiści, które powtarzały największe kłamstwa rosyjskiej narracji, które – współpracując z putinowską propagandą – atakowały ofiary tej tragedii bądź ich bliskich – dziś noszą się w glorii autorytetów TVN czy innej „GW”, wykładają dziennikarstwo na uniwersytetach bądź brylują na brukselskich salonach. Człowiek ma czasem wrażenie, że wciąż żyje w państwie, w którym, cytując Platona, „suki prowadzą się (...) całkiem tak jak ich panie, a konie i osły przyzwyczajone do tego, żeby się poruszać po drogach bardzo swobodnie”. Jak niedawno stwierdziła Ewa Stankiewicz, krytykując aktualny stan rzeczy, „pomniki i marsze pamięci nie starczą”. Można tak na to patrzeć. Ale można spojrzeć na to zupełnie inaczej. Dobrze pamiętam to, co się działo po 10 kwietnia. Pamiętam zorganizowaną, prowadzoną właściwie wszystkimi możliwymi środkami i kanałami akcję opluwania i wzbudzania nienawiści do tych, którzy chcieli po prostu godnie uczcić pamięć ofiar tragedii smoleńskiej. Pamiętam prowokacje służb, pamiętam iście faszystowską nagonkę, intencjonalnie kreowaną przez władzę. Pamiętam zezwierzęcenie tych, których wysłano na front walki z pamięcią o 10 kwietnia, to, jak kpili ze śmierci, jak łamali każde zasady zachodniej cywilizacji. I co?
Przegrali. Jasne, mają nadal swoich akolitów, nadal wiele osób im wierzy. Ale przecież nie taki był ich cel. Chcieli wygrać. Chcieli, by ich kłamstwa i propaganda stały się jedyną prawdą. I tu sromotnie przegrali. I to, że udało nam się obronić przed tą barbarią, powstrzymać zbydlęcenie – jest naszym wielkim zwycięstwem. Pamiętajmy o tym.